Urania Szwajcar, 25 września 2011 Ja z Narzeczoną Odwiedziła nas przejazdem moja Rodzina z przyrodnią siostrą Kirą (z lewej). Kira to urodziwa suczka, którą niełatwo przestraszyć, choć Uranka usilnie próbowała. Na Kirze jednak jeszcze większe wrażenie wywołały koty pojawiające się u nas niespodziewanie niemal zewsząd. Dopiero u swojego Pancia na kolanach znalazła od nich wytchnienie.
Na polach opustoszało. Zniknęły łany rzepaku i część zbóż już też pokoszono. Ostatnio wokół słychać było do późnego wieczora wszystkie przedpotopowe kombajny z naszej gminy, jakie jeszcze są zdolne do ruchu. Potem spadł deszcz i wszędzie wokół rozciągają się rozmiękłe ścierniska. Tylko tu i ówdzie jeszcze został na pniu jęczmień albo pszenica, i oczywiście kukurydza, zupełnie obca w naszym krajobrazie, a w czasie suchej i wietrznej pogody szeleszcząca tajemniczo. W tym szarym pejzażu odcina się nasza ulubiona rozległa i dobrze utrzymana łąka, pod wpływem ostatnio panującej aury jakby wiosennie zazieleniona. Dzisiaj jednak trasa naszego spaceru nie przebiegała koło niej. Najpierw przecisnęliśmy się krótko asfaltem pomiędzy ujadającymi zza płotów po obu stronach wiejskimi kundlami różnej maści, wielkości i niepospolitej urody. Nawet Urania w tym zgiełku straciła orientację i nie bardzo wiedziała, komu się najpierw odszczekiwać. Na całe szczęście trwało to krótko i zaraz skręciliśmy w polną drogę, gdzie wkrótce On puścił nas ze smyczy. Rozglądałem się i węszyłem, ale niegdzie nie było widać polnych saren, na które jeszcze przed tygodniem natykaliśmy się co krok. Nawet w wygniecionej połaci zboża został po nich tylko zapach. Z braku lepszych zajęć pobiegliśmy bez entuzjazmu do stadka jaskółek szukających czegoś w błotnistej mazi jednego z mijanych pól, potem powęszyliśmy na wydeptanych przez zwierzynę ścieżkach przecinających przydrożny rów, a wreszcie wleźliśmy do tego rowu i szliśmy kawałek wbród. Nic. Nie zgasiło to jednak naszego entuzjazmu i podczas kolejnych pokonywanych kilometrów cały czas rozglądałem się i węszyłem wokół, w czym dzielnie sekundowała mi Uranka. Najciekawszy zapachowo był wilgotny świeży ugór, zarośnięty rozmaitymi roślinami, których próżno w naszej okolicy szukać w innych, zwykle suchych albo rok po roku uprawianych miejscach. Musieliśmy go pokonać dwa razy, w drodze tam i powrotnej, ponieważ On nie znalazł innego sposobu na przedostanie się z jednej polnej drogi na drugą. Właśnie tuż za nim rozciągało się pole kukurydzy otoczone coraz częściej ostatnio widywanym przez nas niskim ogrodzeniem złożonym z dwóch cienkich linek. Sarna stała parę kroków obok tego ogrodzenia, po czym zobaczywszy nas zniknęła, a ja ruszyłem zobaczyć, co się z nią dzieje. On zawołał mnie tylko raz, ale nie zareagowałem. Nie opiszę tutaj szczegółów mojej pogoni, ani tego jak odczuwa się impuls z ogrodzenia elektrycznego. Może zresztą nie generowało ono już takiego kopnięcia, jak kiedy akumulatory były w pełni naładowane – w każdym razie, gdy do Niego powróciłem, prowadził Urankę na smyczy i wyglądał na zdenerwowanego. Co on tak się o mnie trzęsie? Wróciliśmy do domu tą samą drogą, tylko na końcu skracając ją na przełaj przez zżęte pole, aby tym razem uniknąć kakofonii wywoływanej przez mieszkańców wiejskich podwórek. Mam wrażenie, że ona bardziej przeszkadza Jemu niż nam, bo szczególnie Uranka lubi się wdać z wiejskimi w dialog, gdy znajdują się bezpiecznie za płotem. Za naszą bramą czekała nas inna porcja stresu, czyli mycie wężem ogrodowym z błota zgromadzonego na sierści. Taki zimny prysznic to zupełnie co innego, niż zimny deszcz albo kąpiel w śródpolnym rowie. Uranka szczególnie głośno i energicznie protestowała, piszcząc z wzniesionym w górę pyszczkiem. Chociaż możliwe też, że piszczała do gotującego się w domu gulaszu, którego zapach dochodził przez uchylone drzwi tarasu. Ku jej, i nie da się ukryć, że również mojej radości, z mięsa na gulasz zostały wykrojone dla nas dwie zgrabne szpikowe kostki, które dostaliśmy na czas dosuszania w sieni i uśmierzania poprysznicowego szoku. Zastanawiałem się, czy o tym pisać szerzej, bo to sprawy dosyć intymne. Ale przecież my zwierzęta nie mamy tak rozwiniętego poczucia wstydu jak ludzie, więc co mi tam. Ograniczanie naszej wolności nie skończyło się wcale wraz z ukończeniem budowy podjazdu. Nie dość, że większość czasu spędzamy nadal w domu, to Mała jest zamykana w klatce, a ja w sypialni. Kiedy widujemy się choćby przez chwilę poprzez kratki, wykorzystuję to skrupulatnie. Można to nazwać imponowaniem: Staję przed klatką na wprost Uranii z uniesionym ogonem i wyprężoną szyją, skamląc cicho, aby zwabić ją do wyjścia. Kiedy to nie odnosi skutku, robię kilka okrążeń wokół jej więzienia, a czując, że ona nie może wyjść, lecę do Niego po pomoc. On jednak zamiast otworzyć klatkę, masuje mi szyję i pierś, co zresztą na chwilę sprowadza ulgę i odwraca moją uwagę od suczki, ale zaraz potem wszystko zaczyna się od nowa. I trwałoby pewnie jeszcze długo, gdyby On w końcu nie tracił cierpliwości i nie prowadził mnie z powrotem na zesłanie do sypialni, częstując przy tym pysznym smaczkiem. W tej chwili jednak nie potrafię uradować się jak należy żadnym smakołykiem i rozpoczynam wycie, jakiego nie słyszał od czasów mojej młodości, gdy zostawiali mnie samego w domu. Na dokładkę zza drzwi słyszę wkrótce, że On zabiera Urankę na dwór. Mała po wypuszczeniu z klatki jest niezmiernie podekscytowana – dochodzą do mnie jej piski i odgłosy podskoków. Biega od Niego do drzwi i z powrotem, zanim wreszcie wyjdą. Teraz przez otwarte okna słychać, jak idą na górkę, ona aportuje frisbee, a potem skacze przez stacjonatki. Zresztą gdybym nawet nic nie słyszał, to i tak za chwilę odczytuję po kolei wszystko, kiedy z kolei przychodzi czas na mój spacer. Wypuszczony wypadam cwałem przez drzwi z nosem tuż przy ziemi i odtwarzam całą trasę Uranki. Następnie jadę z nim w pola, gdzie wreszcie jest coś innego do roboty, niż tylko skomlenie i węszenie za moją Suczką. Dzisiaj trafiam na trop lisa, ale zajmuje mnie on dużo mniej, niż sarni czy zajęczy. Potem, już w pobliżu zabudowań, znajduję zapach podobny do tego, jaki wydziela teraz Uranka. Tego jednak nie zostawiła ona – widocznie w podobnej dyspozycji jest więcej dziewczyn w naszej okolicy. Tego dnia po południu On przyjechał z pracy i od razu po powitalnym wyszaleniu się założył nam obroże i poszliśmy wsiadać do samochodu. Rzeczka jest niedaleko, więc po krótkim czasie samochód stanął przy małym mostku.
Po ostatniej burzy i całonocnym deszczu woda na dole płynęła dość wartkim i mętnym nurtem. Ja i Urania, piekielnie ciągnąc na smyczach i z nosami w trawie, szliśmy z przodu w kierunku nieodległego jazu, który pamiętaliśmy z zabaw w zeszłym roku. W okresie suszy woda w pewnej odległości za jazem bywała tylko na tyle głęboka, że po zejściu po stromym betonowym nabrzeżu brodziliśmy po brzuch. Ale bliżej spiętrzenia, pod prąd, było już głęboko i wartko na tyle, że Ludzie i Psy mogli tam trochę popływać. Oni właśnie tam zwykle rzucali nam aporty. Kiedy doszliśmy na miejsce On wyjął nową zabawkę - taką niebieska, przejrzystą, całą w utrudniających złapanie w zęby wypustkach. Rano już wypróbowywaliśmy ją na łące - odbijała się jak szalona od ziemi w zupełnie nieprzewidywalnych kierunkach, przypominając w tym uciekającego zająca. A teraz okazało się też, że świetnie unosi się w wodzie. Ale zabawa nam nie szła, bo Uranka, kiedy tylko przechwyciła zabawkę, od razu wyskakiwała z wody, wspinała się po betonowym brzegu i wbiegała w wysoka trawę na górze, wyczyniając dzikie podskoki. Coś nie przepada ta nasza Uranka za rzecznym nurtem. Ja natomiast wręcz przeciwnie, więc czekałem cierpliwie, aż Mała się wylata i wreszcie upuści zabawkę do wody, a On znowu ją rzuci. Ale wtedy coś poszło nie tak: Uranka wbiegła do wody, uroniła niebieskie cudo, a ono szybko przepłynęło obok mnie. On próbował chyba je przechwycić, ale zrobił to niezdarnie i oczywiście nieskutecznie, a niebieskie już było kilka kroków od nas, płynąc w dół strugi między zwisającymi gałęziami drzew. Widać było, że on waha się, czy tam włazić, a ja też nie bardzo miałem ochotę badać jako pierwszy nieznaną część rzeczki. Tymczasem zabawka powoli oddalała się coraz bardziej, z rzadka tylko zahaczając o kamienie i gałęzie, aż wreszcie znikła z pola widzenia. Wtedy okazało się, że ten kawałek plastiku był dla Niego bardzo cenny - zaczął machać rękami i coś mówić podniesionym tonem. Ponieważ znam Go dobrze, więc położyłem uszy po sobie, przysiadłem lekko na łapach i patrzyłem na Niego jak najbardziej uniżenie, wiedząc zresztą, że ekscytacja prędzej czy później Mu przejdzie. Uranka jakoś wolniej pojmuje te zasady gry, ale i ona przybrała podległą postawę i wyraz pyska. Między nami mówiąc, to nie rozumiem, dlaczego On nie mógł po prostu uciąć kija z pobliskich zarośli i zacząć przerwanej zabawy od nowa. Widać jednak, w tym niebieskim było coś cennego, najpewniej do jedzenia, a on oczywiście nie chciał tego stracić. W końcu jednak się uspokoił i zaczął prędko wkładać buty - widać bał się bez nich zapuścić w wybujałe trawy i osty porastające całe otoczenie rzeczki. Kiedy był gotowy, ruszyliśmy w kierunku zgodnym z nurtem, aby już po chwili znaleźć przerwę w zaroślach. Było to w miejscu, gdzie do rzeki dochodził jeden z wielu tu rowów z okolicznych pól. Rów na szczęście dla Niego był suchy i szybko wszyscy stanęliśmy nad brzegiem, przy czym on zaczął wypatrywać w kierunku wody. Wreszcie chyba coś zobaczył, bo krzyczy do mnie "Aport!" i wskazuje przed siebie. Jeszcze parę razy powtórzył to samo, aż wreszcie zobaczyłem - niebieskie płynące tam w wodzie, jeszcze trochę w górę nurtu. Płynęło toto akurat tuż przy przeciwległym brzegu. Rzeczka nie jest szeroka - może z osiem, dziesięć ludzkich kroków - ale akurat wtedy rwała rześko, a ja w tym miejscu nigdy nie pływałem. Parę razy nie mogąc się zdecydować zbiegłem na brzeg popatrując na Niego, czy przypadkiem nie zmieni zdania. W końcu jednak to zrobiłem: Zsunąłem się do wody i popłynąłem w poprzek, a dopłynąwszy chwyciłem niebieskie w zęby. Raz wysunęło mi się z pyska, ale chwyciłem je znowu i natychnmiast począłem przebierać łapami z powrotem, chociaż oczy zdawały mi się wychodzić mi na wierzch. Nic a nic mnie nie zniosło i wylądowałem w miejscu startu, prosto przy czekających Nim i Uranii. Wreszcie mogłem rzucić Mu tę zabawkę, żeby sobie wyjadł to, co tam w niej schował. Co za Człowiek! Już od wielu dni panują upały. Zdarza się wprawdzie, że zaczyna się chmurzyć, zrywa się wiatr, a potem robi się chłodniej, a nawet pada deszcz, ale później upał wraca, a słońce nagrzewa wszystko niemiłosiernie. Tylko wcześnie rano i wieczorami mamy ochotę na zabawę; to znaczy ochotę mamy zawsze, ale szybko kończy się to wywieszonym na całą możliwą długość jęzorem przybierającym wtedy kształt kopyści. Uranka zwykle ma większy, bo jeszcze jej entuzjazm bierze górę nad instynktem samozachowawczym. Wtedy pijemy zimną wodę i szukamy jakiegoś chłodnego miejsca, aby się wydyszeć. O właśnie tak:
Trochę wahałem się, czy utrwalać te zdarzenia w dzienniku, bo kogoś w trakcie czytania może zdjąć dreszcz obrzydzenia. Chodzi tu w pierwszym rzędzie o ludzi zamieszkujących czyste, wyłożone panelami mieszkania, w których unosi się niemal zawsze lekki zapach środków czystości, a którzy biorą prysznic przynajmniej dwa razy dziennie niezależnie od pory roku. Niektórzy z nich pewnie dotąd nie są świadomi, że psy mają pewną wstydliwą namiętność, przy czym u poszczególnych egzemplarzy przejawia się ona z różną siłą, albo być może nadarza im się różna ilość okazji do jej zaspokajania. Ale do rzeczy.
Wieś, w której mieszkamy nie jest skanalizowana, a i pewnie nigdy nie będzie. Z tego wynika, że sanitariaty w naszym domu są podłączone do zbiornika, popularnie zwanego szambem. My oczywiście z nich nie korzystamy: dla nas jest ogródek. W każdym razie zbiornik raz na jakiś czas jest opróżniany przez mężczyznę wyposażonego w ciężarówkę z beczką, zwanego u nas od zawsze Szamanem. Ostatnia jego wizyta przypadła akurat wczoraj. Ja i Urania nigdy nie jesteśmy bezpośrednimi świadkami takich odwiedzin, chociaż kiedyś na początku mieszkania tu mnie zdarzyło się poznać Szamana. Ale wtedy, jak zwykle na początku spotkania z obcym, byłem bardzo ciekawski i hałaśliwy – od tego czasu na czas wizyt Szamana zostawałem w domu, kiedy dołączyła Urania, nic się nie zmieniło. Tak jest i bezpieczniej, i ciszej. Wczoraj po wyjeździe Szamana On wyjechał na parę godzin, a kiedy wrócił, zostaliśmy wypuszczeni na dwór. Biegamy zawsze wtedy z wielkim zaangażowaniem za nim, a on tak jak wczoraj wyładowuje zakupy na taczkę, aby łatwiej wtoczyć je pod górkę do domu. Zwykle też nie zwraca prawie zupełnie uwagi na to, co robimy na podjeździe, na którym w tym wypadku stała jeszcze rano beczka Szamana. A to, co jemu wydaje się niewiele znaczącą plamą na bruku, albo jest zupełnie niewidoczne w trawie, nasz nos atakuje strumieniem zapachu, który ściąga nas jak niewidzialna żyłka tak, że już po chwili na tarzam się zapamiętale po aromatycznym kleksie na podjeździe, a Uranka pomlaskuje sobie nieopodal w trawie. Potem następuje krótka zamiana ról, po czym już musimy za nim biec, bo skończył załadunek taczki i pcha ją przez sad pod górę. Jeszcze przy samochodzie jednak podejrzliwie pociąga nosem, ale widocznie odniósł tylko przelotne wrażenie, albo niczego nie skojarzył z nami. Taczka zajeżdża na taras, ale On zamiast rozpakowywać zakupy ogląda sobie po kolei badawczo podeszwy butów. Potem nachyla się nad kołem taczki, ale po chwili nachodzi go olśnienie, którego ja sam zresztą jestem sprawcą. Zawsze lubię się z bliska przyglądać, kiedy on coś majstruje w kucki albo przynajmniej nachylony, więc przysunąłem się i tym razem, kiedy on sprawdzał taczkę. I wtedy poczuł, że to ode mnie. Od tej chwili wydarzenia toczą się błyskawicznie. Zakupy On podaje Jej przez taras, taczka ląduje na miejscu, a nam nie wolno wejść do domu. On odkręca zawór przy wężu, bierze Urankę za kark i sprawia jej lekki prysznic od spodu. Dobrze, że woda w wężu jest nagrzana od słońca, a On jest na tyle humanitarny, że nie zlewa Uranki całej, bo to niezła histeryczka. Dziś jest jednak dzielna i dopiero po skończonym prysznicowaniu wyrywa w przedziwnym galopie z grzbietem wygiętym po kociemu w pałąk. Teraz kolej na mnie. Jestem bardzo grzeczny, ale na pierwsze wezwanie i tak nie wstaję spod ławki. Co to za zwyczaj? Nie jestem brudny, nie jest mi gorąco, w ogóle tego nie lubię! Na drugie idę, ale zmierzam po przekątnej do Niej zamiast na wprost do Niego. Dopiero na trzecie Cyrus, do mnie podchodzę do Niego i daję się oblać od spodu wodą. Potem, dzięki Bogu, następuje nagroda, czyli otulanie ręcznikiem i wycieranie. Jemu się pewnie wydaje, że to z nas spłukał, a przecież ja cały czas to czuję i na sobie i na Urance. Ten ich upośledzony węch spowoduje, że gdy tylko wyschniemy, odzyskamy wstęp do domu. Że też Oni z takim powonieniem w ogóle mogą coś znaleźć i odróżniają te wszystkie otaczające ich przedmioty? Życie psa nie jest łatwe. Powiedzmy, że mój opiekun zaniemógł i spędza większość dnia w łóżku z książką lub komputerem. Wtedy czuję się prawdziwie zaniedbany.
Zaniedbanie zaczyna się rankiem: dłużej śpimy. Pomimo, że słonko już dawno wstało i sąsiedzi pracują na swoich grządkach, w naszej sypialni panuje półmrok zaciągniętych zasłon i słychać tylko równomierne oddechy, a czasem głośniejsze westchnięcie albo trzeszczenie łóżka, kiedy któreś z Nich przewraca się na drugi bok. Nie jestem jakimś tam rannym ptaszkiem, ale kiedy mija ósma, wtedy już tylko udaję, że śpię. Oczy mam większość czasu otwarte i czekam na jakiś sygnał, że dla Niego noc się też już skończyła. Dobieram starannie reakcję do jego akcji: jeżeli otworzy oczy i przewróci się na stronę brzegu łóżka, to podchodzę i kładę kufę na materacu. Ura też to próbuje robić, ale ma mniejszą głowę, no i w ogóle jest mniejsza, zatem kończy w drugim szeregu, poza zasięgiem jego dłoni. Jeżeli jednak on usiądzie na łóżku, to zaczynamy z Urą nasz taniec chodzony-ocierany, przy czym Ura dodaje elementy wokalne. Wygląda na to, że wreszcie na dwór. I rzeczywiście - On wstaje, naciąga szlafrok (wiecznie mówi na to porannik - tego słowa nikt tu nie rozumie) i zmierzamy do wyjścia, a piosenka Uranii nieco narasta. Jeszcze wkłada czapkę (do tego porannika), przechodzimy rytuał siad-zostań przed drzwiami, i nareszcie: śmig! Tylko, że on najwyraźniej dziś myśli, że pójdę sam sikać. Może tak by było, gdybyśmy wyszli o 4.30, kiedy było jeszcze chłodno, ale teraz? Po co mam gdzieś chodzić - futro grube, czarne, lekki też nie jestem, a do tego na ogródek mam pod górkę. Stoję, a potem waruję na tarasie pracując na swoje odciski na łokciach. Swoją drogą, mogliby jakieś deski tu wreszcie ułożyć, ale beton też ujdzie. Wprawdzie pęcherz mam pełny, ale jeszcze trochę da radę się rozciągnąć, a najwyżej potem sobie dłużej postoję pod krzakiem kontemplując zapachy. Od czasu do czasu rzucam znacząco okiem w kierunku rozchwianego stołu, na którym leży kilka zabawek. Ale On chwilowo ma inne plany, bo maszeruje do sadu, gdzie pod pniem ściętego orzecha założył sobie grządkę. Jest niewiarygodne, ile on tam wkłada troski, a to przecież tylko parę rządków różnego zielska. Coś tam wyrywają, płuczą, pojadają, ale ile On się już nachodził, napielił, nagracował, napodlewał... Teraz też będzie podlewał. A przecież koty podlewają to codziennie bez jego udziału, kopiąc przy tym w grządce urocze dołeczki, a tak rzetelnie, że już pierwszy rządek zielska właściwie nie istnieje. Powinienem napisać kopały, bo przykrył to wreszcie siatką i koty szukają innego miękkiego spłachetka gleby, co w tym "ogrodzie" nie jest łatwe. A mogliby tak jak ja i Urania jeść trawę, która rośnie tuż obok bez żadnego z Jego strony wsparcia. Wreszcie wrócił na taras, ale jeszcze coś marudzi, bo będzie pompował opryskiwacz. Pach-pach-pach, a potem leci znowu do sadu i coś tam opryskuje, później coś koło domu, i jeszcze coś, aby zakończyć to syczącą dekompresją opryskiwacza i odstawieniem go na miejsce. Teraz przypomni sobie o nas. W międzyczasie Ura poszła sobie w trawę, kucnęła na krótko, po czym zaczęła wędrować pilnie wywąchując zapachy pozostawione na źdźbłach jeszcze w nocy. Ona jeszcze ma tę dziecięcą motywację, a ja nigdy nie byłem wyrywny. Ten ogród znam od dwóch lat, a żeby poczuć jakiś intensywny i nowy zapach, musiałbym potruchtać przynajmniej na górkę pod płot, gdzie odbywa się nocny tranzyt różnych powsinogów, a do tego pod ogrodzenie podchodzi dziczyzna. W obliczu tych faktów czekam, aż on wreszcie weźmie coś interesującego do ręki. Bierze frisbee i piłkę. Tak jest od niedawna, od kiedy to Ona wpadła na to, że mając dwa psy należy im rzucać dwa aporty. Przedtem wyglądało to tak, że aport był jeden. Startowaliśmy po niego w zasadzie jednocześnie, tylko, że scenariusz był nieco inny w zależności od tego, kto pierwszy schwycił aport. Jeżeli byłem to ja, to wracałem z nim z Uranią przyczepioną do aportu lub do własnego boku, a zależało to tylko od tego, czy sam aport był na tyle duży, aby go uchwycić. Kiedy natomiast Ura była pierwsza, wykonywała z nim serią półobrotów w miarę, jak próbowałem jej go odebrać. Dopiero po jakimś czasie i jego wysiłku, Mała wreszcie podbiegała do Niego i rzucała aport. Dziś jest inaczej: ja galopuję i chwytam frisbee, a Urka piłeczkę. Nauczyła się zresztą już ją łapać niezgorzej w powietrzu, więc może będzie z niej namiętna amatorka dysku w przyszłości. Potem wracamy, każde według swojego rozkładu, bez szarpania czy ociągania. To było takie proste! Ale dzisiaj jest też inaczej z innego powodu, to znaczy zabawa trwała jeszcze krótko, a już kończymy i idziemy na obchód, a potem do domu. Wyraźnie coś Mu jeszcze dolega. Chyba ma wyrzuty sumienia, bo nas dokładnie wyciera - zawsze jestem pod brodą cały mokry po aportowaniu - a na dodatek funduje małe czesanko. Dobre i to, a może w domu coś ciekawego znajdzie się na podłodze do poszarpania? Poza tym będzie śniadanie. Tak właśnie wygląda poranek psa zaniedbanego! |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|