Nasza Berunia powiła 27. listopada szczeniaczki – są dwaj chłopcy i aż piątka dziewczynek. Choć Berka ma już 4 lata, to jest pierwiastką, co jak domyślamy się ze zdjęć nie przeszkadza jej być troskliwą mamusią. Chyba nie rodziła w szpitalu, lecz w domu. U nas wielka radość, bo Uranka ma już więcej niż trzydzieścioro wnucząt. Nie udaje się ustalić, na ile ona sama się cieszy, ale zdaje się odczuwa nasze zadowolenie i jest jej wobec tego miło. A Berka… jeszcze cztery lata temu sama była ślepym maluszkiem wśród piątki rodzeństwa. |
Bravo@Wrocław Skupiona uwaga, nastawione krągłe uszy, kasztanowa tęczówka, wilgotny nos i słodkie piegi, szeroka pierś, grzbiet jak struna, jasny zarys kłębu, rysujące się przez skórę mięśnie, krótkie zebrane palce, lśniący włos i mahoniowe podpalenia, płynny kłus, uniesiona głowa. Entlebucher - jeżeli Waszemu jakiegoś szczegółu brakuje, to wcale nie szkodzi. To opowieść o naszej przecudnie zielonej okolicy, a ściślej o rozciągającym się nieopodal lesie i jego urokach. To on stanowi najczęstszy cel naszych codziennych spacerów przynajmniej od wiosny. Dawniej ograniczaliśmy się tylko do przechadzek głównym duktem wiodącym od parkingu na skraju naszej wsi, ale przez ostatnie miesiące znacznie poszerzyliśmy zakres swoich penetracji. Ukazały się nam nowe ścieżki i przełaje nieznane, miejsca podmokłe, albo przeciwnie suche i oznajmiające każdy krok trzeszczeniem ściółki. Zwierzęce tropy kluczące po grzbietach pagórków i jakieś tajemnicze doły rozmaitej wielkości, niektóre wypełnione starą wodą, w której z rzadka, a może nawet nigdy nie przegląda się słońce. Nie jeździmy tylko nieopodal, ale czasem po trochę dłuższej jeździe zapuszczamy się w ten sam las (bo przecież jednak nie knieję) z innej strony. Trudno znaleźć w nim miejsce, gdzie od wielu dni nie przejeżdżał ciągnik, albo przynajmniej rower, chociaż jest to możliwe. Są nawet takie miejsca, gdzie wieczorem nie słychać odgłosów żadnej pobliskiej wsi – ujadań psów, warkotu pił czy kos mechanicznych, ani melodii współczesnej muzyki ludowej. Tylko czasem krzyk dzięcioła, sójki, albo odgłosy mniejszych ptaków krzątających się w gałęziach drzew mącą trochę niesamowitą ciszę. Ta pamiętna do dziś wycieczka rozpoczęła się od utwardzonej drogi, po obu stronach której rozciągał się to gęsty młody las, to paprociowe zarośla niespotykanej wielkości. Pierwsza niespodzianka czekała nas, kiedy droga przeistoczyła się w ścieżkę biegnącą u stóp niewielkiego nachylenia, a przed nami ukazał się niemal przesmyk tej ścieżki między dwoma małymi budynkami. Budynkami zatopionymi w tej chwili w głąb lasu. Jeden wyglądał na zrujnowane zabudowanie gospodarcze, a przeciwległy na dom, z zawartymi okiennicami, ale zamieszkały. Właśnie go mijaliśmy, kiedy od środka zachrzęścił klucz i ukazał się w nim dorodny, zaspany i potargany młodzieniec, a za nim niewielki piesek o wyglądzie niezmiernie ciętym. Zanim zdążyliśmy zareagować, zbity naszym widokiem z tropu młodzieniec mamrocząc coś podniósł pieska. On zamienił z tamtym parę słów i wydał nam polecenie nie zatrzymywania się dłużej. Cóż było czynić: Uranka z Bubu postukali pobieżnie nosami w puste miski tamtego pieska stojące przed progiem i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce za leśnymi zabudowaniami szlak przeciął wąwóz z najprawdziwszym kamienistym strumieniem na dnie. Przebyliśmy go mocząc łapy i popijając wody, wdrapaliśmy się na przeciwległe zbocze (On rzecz jasna z największym trudem), aby wkrótce znaleźć się nad coraz bardziej wcinającym się w nie jarem. Wtedy coś na dole bądź przeciwległym brzegu zaciekawiło Urankę na tyle, że ignorując Go całkowicie zbiegła na dół i tam wszczęła tropienie. Ślad jednak bądź to nie był dość atrakcyjny, bądź świeży i Urania jednak zdecydowała się wrócić do nas i na szlak. Bubu i ja, jako poruszający się na uwięzi, musieliśmy poprzestać na zdalnym węszeniu… Nuda. Droga powrotna wypadła nam po własnych śladach. Zauważyłem, że od jakiegoś czasu On ostrożniej wybiera trasy, a w szczególności często wracamy tą samą drogą. To może mieć związek z przeszłymi wypadkami, kiedy w upale lub zapadającym zmroku wędrowaliśmy coraz żwawiej po lesie najwyraźniej nie mogąc natrafić na miejsce, w którym został nasz samochód. Chodzenie po własnych śladach niesie jednak pewne stałe ryzyko, które zmaterializowało się teraz. Gdzieś za drzewami opodal owego podwójnego zabudowania z pieskiem i rozczochrańcem, musiało być jeszcze jedno obejście, a z niego po naszych śladach nadszedł, jakże inaczej, kolejny terierkowaty piesek. Zastaliśmy go przy obsikiwaniu z namaszczeniem naszych śladów, wobec czego Uranka natychmiast pobiegła interweniować. Kundel zrobił w tył zwrot i skierował się do siebie, a Uranka naturalnie za nim i po chwili znikali w gąszczu. Po niejakim czasie z tamtej strony doszło nas donośne i niskie szczekanie z pewnością nie należące do żadnego ze zwierząt, które dotąd widzieliśmy. Teraz mogliśmy obserwować żwawy powrót Uranki, dla odmiany goniącego ją kundelka, a w końcu z zieleni wychynęła przyczyna rejterady Uranki, czyli jakby prosto z serialu wyjęty komisarz Alex. Ten ładny młody owczarek stracił jednak rezon na widok dwóch dodatkowych psów i przymocowanego do nich człowieka. To starczyło, aby Urka znów uzyskała przewagę nad kundelkiem, który skowycząc pokazał brzuch. Wtedy Alex wsparł się łapami na małym wzgórku ziemi i huknął prosto w nos Bubiemu, który stał bliżej, na co Bubi nie namyślając się dziabnął go od dołu w pysk krótkim kłapnięciem. I chyba dotkliwym, bo Komisarz postanowił zakończyć na tym swoją znajomość z nami i za moment za nim i jego mniejszym kompanem zamknęły się krzaki. Ja nie wziąłem czynnego udziału w tym spotkaniu, a On, nie czekając nawet aż uda Mu się rozplątać nasze pogmatwane teraz linki, pociągnął nas w dalszą drogę. Czułem, że wszystko przebiegło za szybko, aby zdążył się porządnie zdenerwować. A może gdybyśmy troszkę poczekali, nadbiegłby trzeci, partner dla mnie? Wleźliśmy na górę Borówkową. Niby nic, ale z Przełęczy Lądeckiej ponad dwieście metrów podejścia. Psy naturalnie zadyszki nie dostały i cały czas napinają linki, chociaż w drodze pod górę nie spotykamy żywej duszy. Chyba z powodu pogody: niemal cały czas przepływają nad nami chmury i siąpi gęsta mżawka. Szlak prowadzi na przemian raz po stronie polskiej, a raz czeskiej, co zresztą częściowo dokumentują mniejszej lub większej tuszy słupki graniczne pochodzące z różnych czasów. Kiedyś chodzenie sobie bezkarnie po granicy państwa wywoływało dreszczyk emocji z powodu robienia czegoś normalnie niedozwolonego – powód emocji trudny w tej chwili do wyobrażenia. Na szczycie spotykamy tylko parę z czarnym kundelkiem, ale Cyrus i Bubu na wszelki wypadek lądują przywiązani do słupka (z herbami Lądka i Javornika), dzięki czemu parka ma od nas spokój. Wokół niezmiernie elegancko: nowiuteńka wieża widokowa – chwilowo ze względu na aurę bezużyteczna, kilka identycznych zadaszeń, każde ze stołem i parą ławek, wspominkowe zdjęcie z prehistorycznych czasów, mini kapliczka ku pamięci księdza miłośnika Świętego Huberta, kiosk gastronomiczny, również z oczywistych względów zamknięty, a wreszcie krótki rys historyczny dotyczący Borówkowej i okolicy sprzed stu lat, rzecz jasna z dużą ilością niemieckich słów. Wynika z niego, że mieszkańcy tych elizejskich okolic zajmowali się wówczas głównie krzewieniem turystyki. Wprawdzie w międzyczasie różne rzeczy się porobiły, ale rys o tym już nie wspomina. Pozdrawiamy się z sympatyczną czeską parą na pożegnanie, przy czym Uranka otrzymuje przywilej ostrzegawczego podbiegnięcia i oszczekania ich, co zostaje przyjęte ze zrozumieniem. Następnie ruszamy za nimi w drogę powrotną w bezpiecznej już odległości (kundelek) w gęstniejącym na powrót deszczu. W międzyczasie parking na przełęczy zapełnił się podobnymi do nas desperatami, a może tylko zmotoryzowanymi poszukującymi toalety. Spacery jak ten są niezmiernie pożyteczne. Psiury, chociaż odpoczęły w samochodzie w ponadgodzinnej drodze powrotnej, to jednak po uporaniu się z kośćmi, a niedługo potem i kolacją, nie przejawiały już ochoty na harce po domu za drażniącymi je kotami. Rozlokowaliśmy się na sofach spełnieni fizycznie i intelektualnie. Psom czas mija szybciej niż ludziom i znów okazało się, że najmłodsze dzieci Uranii (i Cyrka) mają już 5 lat. Afir urodził się jako drugi i jako jedyny z miotu nauczył się drugiego języka. Kiedy przychodził na świat, za naszym domem nie było jeszcze utwardzonych ścieżek, ale za to dopisywała pogoda i szczeniaki całe dnie spędzały na powietrzu w ocienionej zagródce pod akacją. Nad nimi bzykały pszczółki, a czasem i niejedna mucha, kiedy zapomnieliśmy uprzątnąć przemienioną przez pieski materię. |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|