Ja musiałem czekać najdłużej: zdążyłem się porządnie zdrzemnąć w chłodnym miejscu z dala od kominka. Przejąłem kość dopiero, kiedy inni wyszli na dwór, porzuciwszy ją na podłodze w stanie średnio atrakcyjnym nawet dla psa. O tempora, o mores!
Kość najpierw dostała Biga. Gnat wielkości mniej więcej jej głowy, na zewnątrz oblepiony jeszcze mięsem, a we wnętrzu pełen smacznego szpiku. Biga przeniosła się z kością natychmiast do swojej strefy bezpieczeństwa w kącie obok kredensu i ułożyła go sobie między łapami, warując tyłem do wszystkich. Urania spróbowała ostrożnie ją zajść, ale spotkało się to z niezbyt głośnym, lecz przeciągłym i całkiem jasnym warknięciem. Wtedy Mateczka ułożyła się za Bigą i utkwiła spojrzenie w smakołyku. Biga nie jest jeszcze tak wytrwała jak dorosły pies, więc choć sprawa nie rozstrzygnęła się natychmiast, to wynik był z góry przesądzony. Wystarczyła niewielka chwila nieuwagi szczeniaka - nie widziałem, czy trzeba było się podrapać, czy zmienić pozycję, a w tym celu na chwilę stracić kompletną kontrolę nad kością. Urania w jednej chwili przeszła z pozornie otępiałego letargu do działania i już po chwili piłowała kość w swoim stałym miejscu, które łatwo poznać po tłustych znakach na deskach podłogi.
Ja musiałem czekać najdłużej: zdążyłem się porządnie zdrzemnąć w chłodnym miejscu z dala od kominka. Przejąłem kość dopiero, kiedy inni wyszli na dwór, porzuciwszy ją na podłodze w stanie średnio atrakcyjnym nawet dla psa. O tempora, o mores! Uranka bardzo szybko skończyła swoje śniadanie i znikła w innej części domu. Po chwili doszło stamtąd podzwanianie szybko opróżnianej z chrupek miski - to były niedojedzone pozostałości posiłku Łaskawej, która dostaje jeść oddzielnie od innych kotek, w łazience. Nie po raz pierwszy któreś z nas dokończyło jedzenie za kocicę. "Stare" kotki domowe mają swoją zastawę na parapecie okiennym, więc podkradanie im jest nieco trudniejsze, a i pokusa jakby nie pchająca się tak ostentacyjnie pod oczy, wobec tego tam rzadziej zaglądamy. A tymczasem niedawno stało się tak, że Łaskawa osiadła z nami w domu na stałe, ale jada na razie solo.
Wyjadwszy wszystko, co było w zasięgu jej węchu, a nadawało się do spożycia, Urania niemal zaraz udała się do kojca podstawić się karzełkom. Porządna z niej matka. On wrócił po paru dniach nieobecności w domu i teraz znowu jesteśmy w komplecie. Nie przeżyłem tego rozstania tak, jak Jego poprzedniego wyjazdu z Uranią: nie wystawałem pod bramą i ani krztynę nie straciłem apetytu. Zresztą Uraniowe łakomstwo też się z powrotem wzmogło, zatem kiedy tylko coś obiecująco zastuka w kuchni, Mała zasiada na swoim stałym miejscu przy kuchence i cierpliwie oczekuje na spełnienie się nadziei na posiłek, albo chociaż jakiś zabłąkany kąsek czy okazję do wylizania maselniczki. Można spostrzec, że brzuch Uranii jakby przesunął się do tyłu. Nie wydaje się zbyt ociężała, ale chętnie śpi z wyciągniętymi na całą długość łapami, trochę jakby się wiecznie przeciągała. Teraz też spała, ale co to? Właśnie dobiegł jej uszu z oddali odgłos sypania jakichś chrupek, więc natychmiast przeszła ze stanu zupełnego rozespania w czujne nasłuchiwanie, a w moment później truchta przez cały dom do kuchni i od razu zaczyna opróżniać podaną miskę. Ja natomiast czekam na osobiste powiadomienie mnie przez Nią o śniadaniu: Ona wchodzi do sypialni, przemawia do mnie po imieniu, po czym razem udajemy się na posiłek. Przecież byłem trochę zaspany. Najmłodsza suczka z miotu A, ANDA Quercus Niger i jej Ludzka koleżanka pogrążone w letniej drzemce C: Dlaczego tak wolno jesz? U: Jakoś nie mam ochoty na wszystko. Ten kurczaczek całkiem smaczny, no i marchewka, ale dlaczego tak wcinasz bez opamiętania owsiankę? C: Mnie smakuje. Coś się ostatnio wybredna zrobiłaś. Chcesz, żeby zaczęli Cię karmić z ręki? U: Dlaczego nie? C: A na spacerze spostrzegłem, że nawet jak na Ciebie, bardzo statecznie się zachowywałaś. U: Chyba zapomniałeś o ptaszku, którego wypłoszyłam z żyta. Wytropiłam go o wiele wcześniej, a Ty go zupełnie przeoczyłeś. Po prostu byle co mnie nie ekscytuje, tak jak Ciebie trop tego małego liska. Też mi rarytas. C: I rzucanych kolb kukurydzy też tak gorliwie jak zwykle nie starałaś się schwytać. U: Cyrek, przecież chyba czujesz, że się zmieniam. Tak już kiedyś było i przeczuwam, że muszę być gotowa... Dzionek wstał od razu ciepły i duszny. Uranka z ociąganiem zeskoczyła z pościeli, za to zaraz zaczęła kręcić tułowiem i popiskiwać w oczekiwaniu pieszczot. Po małych ceregielach, jakie On czyni co rano - coś tam odstawia, poprawia... - wybiegliśmy na dwór, gdzie po minięciu krawędzi cienia przylgnęło do nas nagrzane powietrze. Już parę razy o ostatnich śniegów wydawało mi się, że Uranii zbliża się rujka, ale nadal nic konkretnego nie potrafię wywnioskować z analizy jej siczków na trawie. Wciągam ich zapach przez nos, a potem faluję policzkami (ludzie tak robią, kiedy piją szczególnie smakujące im trunki), ale nadal odchodzę zawiedziony. Uranka sama też wraca do swoich śladów i wącha je w zamyśleniu. Tak było i tego ranka. Kiedy już cokolwiek najistotniejszego załatwiliśmy, w mig wróciliśmy na ocieniony taras. On nas wywabił idąc na dół, przed dom, ale do bramy nawet nie dotarliśmy. Tam zresztą od paru dni patrolują kury, dwie uciekinierki z sąsiedztwa. Chyba dojadły im tamtejsze koguty, które zbyt poważnie potraktowały jedną ze swoich ról. U nas tym zbiegom dobrze, bo spacerują sobie wzdłuż płotu i po co bardziej zarośniętych częściach podwórka. Raz je pogoniłem, ale jakoś słabo uciekały. Urania czasem powącha ich pomiot, ale też widać mało dziko jej to pachnie, bo wkrótce się oddala skubać trawę. Wróciliśmy do domu i w chłodzie trochę poszarpaliśmy się tym i owym, aby wkrótce znowu popaść w letnie odrętwienie. Wyrwała nas z tego po jakimś czasie wycieczka nad wodę. Pisałem już, że na drugie mam Wodnik? Może... Za to Urania zsuwała się do wody jeszcze ostrożniej, niż zwykle, choć za to potem zapychała jak szalona, wiosłując z taką siłą, że prawie pół gorsu miała nad jej powierzchnią. Po powrocie do domu wreszcie jedzenie. Uranka dużo szybciej uporała się ze swoją porcją. Dużo szybciej, niż wynikałoby z tego, że dostaje nieco mniej, bo jest mniejsza. Kiedy tylko skończyła, On zaczął przytrzymywać mi miskę - boi się, że Mała mi coś skradnie? Niepotrzebnie, bo przecież potrafię jej w razie czego kłapnąć przekonywająco zębami koło ucha. A ona i tak siada naprzeciw z delikatnie odwróconą głową. Do cierpliwych świat należy, bo kiedy wreszcie kończę, Uranka poleruje moją miskę językiem z każdej możliwej strony. Na dworze robiło się chyba właśnie najgoręcej, kiedy Ura i ja zapadaliśmy w słodką drzemkę. Akurat wczoraj zaczęła zmieniać się pogoda. Wyraźnie powiało chłodniejszym powietrzem - co za ulga, potem po południu zaczęło kropić, a wieczorem deszcz przeszedł w gęstą i równomierną ulewę. Jakby w zgodzie z pogodą dzisiejszy poranek potoczył się bardzo leniwie. Obudziliśmy się chyba o zwykłej porze, bo przez otwarte okno wpadały wprawdzie odgłosy ptaków, ale człowieka ani samochodu nie dało się usłyszeć. Przeciągając się podszedłem do łóżka i, jak zwykle, położyłem głowę na jego krawędzi, czekając na rękę, która mnie połaskocze pod pyskiem. Potem pozwoliłem sobie wskoczyć na łóżko przednimi łapami i umożliwić przeczesanie mi palcami sierści na grzbiecie i bokach. Dzisiaj na tym się skończyło, bo Urania, wciąż leżąca na kołdrze po drugiej stronie łóżka, odemknęła w tym czasie tylko oczy i, nieskora do wszczęcia ze mną przepychanki, skupiała się na razie na niewykonywaniu najmniejszego nawet ruchu. On jednak wstał i odbyliśmy rytuał zakładania obroży, po czym poczłapałem z Uranią za Nim, aby, kiedy kręcił się po domu odsłaniając okna, wrócić do drzemki. Niebawem jednak zajęliśmy pozycje wyjściowe w sieni i otwarły się drzwi na ogród. Na tarasie czekały na nas wszystkich Ogrodówki - dwie bure kotki, z którymi, biorąc pod uwagę całe znane nam kocie towarzystwo, mamy najbardziej harmonijne relacje. Nic więc dziwnego, że po krótkim ocieranio-witaniu się z nami, dały Mu znać mową ciała, że oczekują napełnienia miski stojącej na tarasowym stole. Urania i ja w tym czasie rozwiązywaliśmy dylemat, czy wychodzić na przemoczoną trawę. Ponieważ jednak akurat nie padało, ruszyliśmy za Nim. Wyszło na to, że zabawy nie będzie i mamy tylko skorzystać z toalety, bo On chodził po ogrodzie nie zabrawszy ze sobą żadnych przedmiotów. Próbowałem Mu pokazać, że to nie stanowi przeszkody - wyrwałem nawet z ziemi bardzo atrakcyjny korzonek, ale w końcu dałem spokój i wróciliśmy na taras, a stąd po wytarciu łap do domu. W domu jednak nie dawałem za wygraną i wymownie stanąłem po stojącym na blacie pudełkiem z zabawkami, co skłoniło Go wreszcie do poszarpania się z nami jedną z nich. Zabawa jednak szybko wyczerpała Jego siły, chociaż staraliśmy się je oboje podtrzymać, jak mogliśmy najlepiej: Urania niby-groźnym warczeniem, a ja radosnym i odbijającym się w całym domu szczekaniem. W tej sytuacji jeszcze tylko coś przekąsiliśmy - On coś z lodówki (dał nam do oblizania palce), a my trochę chrupek, i mogliśmy powrócić do przerwanego wypoczynku. Pojechaliśmy pierwszy raz po zniknięciu śniegu nad rzeczkę. Urania prawie całą drogę z głową między przednimi siedzeniami samochodu, wydając z siebie podekscytowane pojękiwanio-popiskiwania. Z auta wypadliśmy prosto w błoto i las od dawna nieczytanych zapachów. W początkowym podnieceniu, przerolowując się po trawie, niemal stoczyłbym się po stromej skarpie do rzeczki. A potem już poszliśmy utartą ścieżką, biegając tam i siam od czasu do czasu popijając wodę z kałuż. W tradycyjnej zabawie z kijem obsadziliśmy tradycyjne role: dla mnie ważniejsze jest zdobywanie rzuconego kija, a dla Uranki bronienie go, kiedy już znajdzie się w jej pysku. Zgodnie z tą regułą, kiedy patyk ulega rozpołowieniu, zawsze ważniejsza jest ta część, którą trzyma ona. Dzięki temu przynajmniej zabawa trwa dalej. Uległa przerwaniu tylko raz: Urania pokonała wał dzielący drogę przy rzeczce od otwartego pola, zsunęła się między krzakami po drugiej stronie i, mimo nawoływań, znikła na czas znacznie dłuższy, niż zajmuje pochłonięcie miski z kolacją. Wróciła zdyszana, jakby po dość długiej pogoni. Co się z nią dzieje? Teraz odpoczywamy po opróżnieniu naszych misek: ona na sofie, ja na baranicy przy drzwiach na taras. Nawet docierający z kuchni zapach jedzenia, które Ona przygotowuje dla Nich, już nas tak nie kusi. To truizm napisać, że psy nie odczuwają wstydu. John Bradshaw w Zrozumieć psa twierdzi, że psy odczuwają wiele emocji: oczywiście zaniepokojenie lub strach, ale także i przede wszystkim te pozytywne: szczęście czy miłość. Ale poczucie wstydu albo duma należą do emocji ewaluacyjnych, czyli – jak ja to rozumiem – wymagających do odczucia posiadania w umyśle pewnego punktu odniesienia, normatywu definiującego pożądane zachowania. Psy podobno nie są w stanie go sobie zbudować nawet przy pomocy wielokrotnie powtarzających się doświadczeń. Dla behawiorystów to zresztą pewnie w ogóle nie jest problem, bo dla nich zwierzę to taka maszynka: tu naciśniesz, tam wyleci. Dlaczego o tym wstydzie? Ostatnio przeprowadziliśmy niezamierzony eksperyment dotyczący posądzania psów o umiejętność powiązania zdarzenia sprzed paru godzin z jego wciąż występującymi w ich otoczeniu skutkami. Otóż po wieczornym powrocie do domu odkryliśmy podłogę w kuchni zasłaną strzępkami torebek po przyprawach, a kafelki w plamach ze sproszkowanej, jak się potem okazało słodkiej, papryki. Ponieważ podłoga była umyta parę godzin wcześniej, zabrałem się do porządkowania pobojowiska głośno złorzecząc na bezmyślność wszystkich pozostałych mieszkańców domu. Psy przybrały natychmiast wygląd lichy i durnowaty: przemykały się bokami, stawiając ostrożnie łapy, ze spuszczoną głową i położonymi po sobie uszami, od czasu do czasu tylko patrząc w górę. Słowem – wykazywały wszystkie te objawy podległości, które my kojarzymy ze wstydem, a tak naprawdę będące tylko antycypacją agresji z drugiej strony i próbą jej uniknięcia (zresztą najczęściej między psami kończącą się sukcesem). Na szczęście parę tygodni później miałem okazję dokonać korekty swojego zachowania. Znów wieczorny powrót, witające psy i miauczące koty, a na podłodze w kuchni rozmazane językiem (językami?) resztki sproszkowanej papryki. Tym razem jednak spokojnie odstawiłem zakupy, przybrałem się i umyłem, po czym nalawszy sobie winka zabrałem się za porządki. Mamy dość szorstkie kafelki, a papryka jest całkiem trwałym barwnikiem, więc zadanie nie było łatwe. Ale mimo to cały czas normalnie reagowałem na psy, rzucając im od czasu do czasu przynoszoną mi zabawkę. Oczywiście ich zachowanie nie pozostawało w najmniejszym powiązaniu ze stanem kuchni – były przede wszystkim zadowolone z mojego powrotu. Osobną kwestią jest owa słodka papryka. Za pierwszym razem zachodziło podejrzenie, że torebka miała na sobie zapach surowego mięsa, co stanowiłoby atrakcję. Ale dwa razy pod rząd? Torebki z papryką zostały porwane na strzępy, a cała przyprawa wylizana i zjedzona – nigdzie nie było resztek, z wyjątkiem zabarwionych płytek. Co również ciekawe, psy nie miały po takiej uczcie żadnych sensacji żołądkowych, ale w literaturze nie natrafiliśmy na wzmianki o wartości sproszkowanej słodkiej papryki w ich żywieniu. |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|