Wigilia Wigilii
Wybraliśmy się na jarmark bożonarodzeniowy do Miasta, kiedy Oni stwierdzili, że mają na razie dość kreowania magii świąt przez kolejne porządki, zakupy i pichcenia w kuchni. Po rynku kręciło się już niewielu ludzi, a i w straganach dyżurowały niedobitki sprzedających. Moją uwagę przykuł osobnik z foliową torbą, z której wystawała kiełbasa. Stał przy straganiku i coś tam jeszcze wybierał, więc korzystając z luźnej smyczy usiadłem obok niego i unosząc głowę wbiłem w niego wzrok, oczekując na oczywistą, wydawałoby się, reakcję – podzielenie się ze mną wędliną. Ku mojemu rozczarowaniu nic takiego nie nastąpiło – facet obejrzał się, zagadał coś do Nich, po czym się oddalił. Może miał niewiele i nie mógł się podzielić?
Urania miała tego dnia przeżycie jeszcze bardziej traumatyczne. W naszej peregrynacji trafiliśmy przy końcu rzędu stoisk na duże sanie zaprzężone w parę sporych rogatych stworzeń. Poszedłem je obwąchać i nie stwierdziłem śladów życia – były z plastiku. Obsikać mi ich nie pozwolili, więc nie pozostało mi nic innego, jak je zignorować. Co innego Urania – sztuczne sarno-podobne wzbudziły w niej spory niepokój, więc zaczęła je oszczekiwać, przesuwając się wokół nich na dystans jednego wyciągniętego entlebuchera. Ładnych klika chwil zabrało, zanim zbliżyła się na tyle, aby obwąchać jednemu racicę, ale zapach nie wzbudził widać u niej zaufania, bo zareagowała ulgą, kiedy w końcu oddaliliśmy się od sań.
Wigilia
Nie byłoby w tym dniu nic ciekawego, gdyby nie to, że na kolację dostaliśmy gotowanego indyka. Oni w tym czasie też jedli, ale prawie same ryby. Na Ich kolacji byli też goście: Znamy ich wszystkich, ale zawsze, gdy przyjeżdżają, głośno ich oszczekujemy. Lepiej tak robić, bo niechby zbytnio im się u nas spodobało, to gotowi zostać na stałe. Nie wiadomo, czy wtedy nadal zostawałby dla nas indyk na kolację.
Boże Narodzenie
Rano poszliśmy na spacer w pola. Trafiliśmy na duże stado saren, które Urania pomogła mi spłoszyć. Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim do Niego wróciliśmy, ale nie wyglądał na zadowolonego. Nie protestował jednak, kiedy oboje wleźliśmy do wielkiej kałuży i solidnie ugasiliśmy przy jej pomocy pragnienie. Po powrocie do domu zafundował nam jeszcze wyczesywanie błota, stanowiące jednocześnie całkiem przyjemny masaż. Życie jest piękne!
Wieczorem Ona prowokowała Uranię do jej psich uśmiechów. Ludzi to bawi, ale Urankę wprawia w zakłopotanie.
Drugie Święto
Znowu wyjazd. W tym miejscu już bywaliśmy jesienią na torze przeszkód, a teraz po prostu spacerowaliśmy po terenie, na którym wszędzie czuć było końmi. Na miękkiej trawiastej łące roiło się od czarnych ptaków, pożywiających się ze smakiem. Niechybnie miało to związek z rozrzuconym na niej końskim obornikiem. Wreszcie zeszliśmy na bok, na czystą trawę i Oni zaczęli nam ciskać frisbee. Niezła przy tym była, jak zresztą zwykle, zabawa, chociaż On za którymś razem rzucił tak nieudolnie, że schwyciłem kółko w locie i wylądowałem tuż przed głębokim rowem. Aby się wyratować, musiałem w rozpędzie od razu odbić się ponownie i dzięki temu rów przesadzić, unikając Bóg wie czego. Dostałem pochwałę, ale zabawę z frisbee skończyliśmy.
W drodze powrotnej natknęliśmy się jeszcze na dwa pieski, z których jeden niósł jakąś atrakcyjną zabawkę. Uranka pobiegła do niego natychmiast w nadziei jej odebrania, ale wróciła z niczym, bo mnie tymczasem schwycono na smycz, uniemożliwiając udzielenie Małej stosownego wsparcia psychicznego w jej łupieżczej wyprawie.
Ponieważ Oni przeciągnęli nas jeszcze raz po miejskim rynku i okolicy, Mała wracała do samochodu niemal wlokąc nogę za nogą. Za to po powrocie do domu magicznie odzyskała wigor i na równi ze mną z rozwianymi uszami popędziła do góry podjazdem. Wieczorem była już tylko kolacja, a potem odsypianie całodziennych wrażeń. Uranka nawet coś powarkiwała i popiskiwała przez sen, co normalnie w ogóle się jej nie zdarza.
Dziś
A dzisiaj jest już po świętach :)
