




W drodze powrotnej z Salzburga zatrzymaliśmy się na odpoczynek i nocleg w Niemczech, we Frankonii koło Hof. Nareszcie Uranka i ja, a także pewnie Oni, mogliśmy odsapnąć od miasta. Dla nas najważniejsze było to, że wreszcie spuścili nas ze smyczy i mogliśmy się wyszaleć. Zrobiliśmy sobie parę zdjęć, więc tym razem zamiast pisać, zamieszczam tylko mały fotoreportaż z tego dnia. ![]() Poranek przed hotelikiem ![]() Gadają, jak to kobiety... ![]() Wreszcie swobodna zabawa: na ziemi... ![]() ...w wodzie... ![]() ...i w powietrzu. Niezmiernie rzadko gdzieś dalej i na dłużej wyjeżdżamy, ale nadarzyła się okazja, aby przy okazji wystawy psów poznać odrobinę Salzburg. Pojechaliśmy tam przed weekendem samochodem, przy czym podróż zabrała nam właściwie cały dzień. Urania uwielbia wszelkie nory, więc w samochodzie czuje się dobrze, a już wyśmienicie, kiedy jedziemy razem. Leżymy wtedy najczęściej w kołysce na tylnym siedzeniu i drzemiemy sobie z krótkimi przerwami na rozprostowanie gnatków oraz obwąchanie i obsikanie przydrożnych parkingów. Kiedy znudzi mi się już ostatecznie drzemanie, wtedy siadam i popatruję do przodu między Nimi, albo oglądam to, co mijamy, przez boczną szybę.
Po przyjeździe hotelowy pokój w Salzburgu okazał się całkiem miły, chociaż prowadził do niego wąski korytarz z mnóstwem podejrzanych drzwi, zza których dochodziły obce dźwięki i zapachy. Z niezmiennym entuzjazmem zjedliśmy kolację z puszki, a oni popili hotelowe kanapki herbatą, a potem poszliśmy spać. W sobotę rano po śniadaniu dzień zapowiadał się bardzo ciepły i pogodny, więc Oni wzięli każde z nas na smycz i podążyliśmy „do miasta”. Miasto oznacza dla mnie mnóstwo nowych woni i konieczność zbadania każdego załomu muru, a wkrótce okazało się, że tutaj także spotkania wielu nieznajomych psów. Ostatnio chodzę w szelkach i wolno mi prawie do każdego takiego psa podejść na luźnej smyczy i spróbować powitania. Oczywiście właściciele, a co za tym idzie ich psy, reagują rozmaicie. Niektórzy nieśmiało się uśmiechają i pozwalają swojemu zwierzakowi chwilę ze mną postać. Potem On mówi „dosyć, idziemy” i najczęściej ruszam dalej. Za to ludzie spacerujący z małymi psami najczęściej wieszają tych nieszczęśników na smyczy i w panice wlepiają się w mur najbliższego budynku. Spotkałem też jednego psa, do którego nawet nie skręciłem, a i bez tego byłem pewien, że na pewno nie zechce ze mną zawierać przyjaznej znajomości. Przez cały czas i pomimo wielu spotkanych psów nie mieliśmy jednak ani jednego zajścia, które by Go zaniepokoiło. Oni w tym czasie zdawali się być zadowoleni z tego, że mogą chodzić po zatłoczonej ulicy między jakimiś wiekowymi budynkami, albo promenować nad rzeką, gdzie mijający nas ludzie często uśmiechali się do mnie i Uranii, a nawet zagadywali Ich o nas. Co jakiś czas robiliśmy sobie przerwy, siadali gdzieś przy stoliku, a po chwili nasi Ludzie coś tam sobie popijali i pojadali, co wydawało się im również poprawiać nastrój. W jednym z takich miejsc miał miejsce nieprzyjemny incydent z Uranią. Siedzieliśmy sobie w ogródku, a ponieważ było jeszcze wcześnie i niewielu klientów, a miejsce położone na uboczu, Urania chodziła sobie wolno między stolikami badając otoczenie. Jednak w pewnym momencie Ona gdzieś poszła. To po jakimś czasie wzbudziło niepokój Uranii, która oddaliła się w kierunku jakichś drzwi, nie reagując na przywoływanie. On, chyba trochę zaniepokojony, wziął moją smycz i poszliśmy szukać małej fujary. Zanim jednak doszliśmy do tamtych drzwi, wybiegła z nich spłoszona Uranka z uszami położonymi po sobie, a za nią pewien zagniewany Pan pouczający Go, jak się zdaje, że to bardzo niebezpieczne, aby pies biegał luzem po kuchni. Akurat wtedy Ona nadeszła z innego kierunku i zaczęły się rozważania, czy Ura szukała swojej Pani, czy zwabiły ją smakowite kuchenne zapachy. Później chodziliśmy jeszcze długo po starym mieście, spotkaliśmy wielu sympatycznych nieznajomych – psy i ludzi, przysiedliśmy jeszcze nieraz na małe co nieco, ale upał nieuchronnie wzmagał się coraz bardziej. Ja i Urania jesteśmy typowymi wiejskimi psami, więc kiedy jest gorąco i nie ma nic do roboty, to po prostu drzemiemy w cieniu. A do tego dzisiejsze tyle godzin chodzenia na smyczy to dla nas rzecz zupełnie wyjątkowa i chociaż ja ciągle czułem się świetnie i rześko, pobudzony rozmaitymi nowymi odkryciami zapachowymi i całym tym miastem do obsikania, to Urka już zaczynała mieć dosyć nowych miejsc i dochodzącego zewsząd zgiełku. Wtedy właśnie dotarliśmy do jakiegoś parku, a kiedy tylko weszliśmy w cień i na trawę, ja od razu spojrzałem na Niego, aby zobaczyć gdzie ukrywa frisbee. Jednak tymczasem stanęliśmy przed jakąś tablicą z kilkoma rysunkami psów: na smyczy, w kagańcu, i z szufelką zbierającą coś spod psa. Był jeszcze rysunek dziecka i psa obok przekreślony na krzyż. Dokładnie nie wiem, co z tego wynikało, ale zostaliśmy na smyczach, a on nie wyjął frisbee. Zamiast tego siedliśmy pod drzewem nad jakimś małym stawkiem, przy czym nas przywiązali do metalowego słupka z kubłem na śmieci – Oni widocznie tak najlepiej wypoczywają. Po drugiej stronie stawku jakaś dziewczynka weszła do wody i brodziła w niej z małym beagle. Oni patrzyli na to przez chwilę, po czym chyba jednak podjęli jakąś decyzję: zdjęli buty, podwinęli spodnie i z nami ciągle na smyczach z wielką ostrożnością zeszli do stawku. Nigdy jeszcze nie pływaliśmy po aport na smyczy, więc zaplątaliśmy się z Uranią bardzo szybko. Wobec tego Oni wprawdzie puścili smycze, ale i tak połów aportu był bardzo utrudniony. Po dziesięciu minutach tej miejskiej zabawy wyszliśmy na brzeg wszyscy czworo dość dokładnie zmoczeni, ale ja i Urania przynajmniej niezmiernie zadowoleni i wreszcie trochę ochłodzeni, co jak zwykle objawiło się radosnymi bieganiem w kółko i tarzaniem się w poszyciu. Miejskie psy i ich ludzie muszą się sporo napracować, aby wreszcie odpocząć na zakończenie dnia. Trochę wahałem się, czy utrwalać te zdarzenia w dzienniku, bo kogoś w trakcie czytania może zdjąć dreszcz obrzydzenia. Chodzi tu w pierwszym rzędzie o ludzi zamieszkujących czyste, wyłożone panelami mieszkania, w których unosi się niemal zawsze lekki zapach środków czystości, a którzy biorą prysznic przynajmniej dwa razy dziennie niezależnie od pory roku. Niektórzy z nich pewnie dotąd nie są świadomi, że psy mają pewną wstydliwą namiętność, przy czym u poszczególnych egzemplarzy przejawia się ona z różną siłą, albo być może nadarza im się różna ilość okazji do jej zaspokajania. Ale do rzeczy.
Wieś, w której mieszkamy nie jest skanalizowana, a i pewnie nigdy nie będzie. Z tego wynika, że sanitariaty w naszym domu są podłączone do zbiornika, popularnie zwanego szambem. My oczywiście z nich nie korzystamy: dla nas jest ogródek. W każdym razie zbiornik raz na jakiś czas jest opróżniany przez mężczyznę wyposażonego w ciężarówkę z beczką, zwanego u nas od zawsze Szamanem. Ostatnia jego wizyta przypadła akurat wczoraj. Ja i Urania nigdy nie jesteśmy bezpośrednimi świadkami takich odwiedzin, chociaż kiedyś na początku mieszkania tu mnie zdarzyło się poznać Szamana. Ale wtedy, jak zwykle na początku spotkania z obcym, byłem bardzo ciekawski i hałaśliwy – od tego czasu na czas wizyt Szamana zostawałem w domu, kiedy dołączyła Urania, nic się nie zmieniło. Tak jest i bezpieczniej, i ciszej. Wczoraj po wyjeździe Szamana On wyjechał na parę godzin, a kiedy wrócił, zostaliśmy wypuszczeni na dwór. Biegamy zawsze wtedy z wielkim zaangażowaniem za nim, a on tak jak wczoraj wyładowuje zakupy na taczkę, aby łatwiej wtoczyć je pod górkę do domu. Zwykle też nie zwraca prawie zupełnie uwagi na to, co robimy na podjeździe, na którym w tym wypadku stała jeszcze rano beczka Szamana. A to, co jemu wydaje się niewiele znaczącą plamą na bruku, albo jest zupełnie niewidoczne w trawie, nasz nos atakuje strumieniem zapachu, który ściąga nas jak niewidzialna żyłka tak, że już po chwili na tarzam się zapamiętale po aromatycznym kleksie na podjeździe, a Uranka pomlaskuje sobie nieopodal w trawie. Potem następuje krótka zamiana ról, po czym już musimy za nim biec, bo skończył załadunek taczki i pcha ją przez sad pod górę. Jeszcze przy samochodzie jednak podejrzliwie pociąga nosem, ale widocznie odniósł tylko przelotne wrażenie, albo niczego nie skojarzył z nami. Taczka zajeżdża na taras, ale On zamiast rozpakowywać zakupy ogląda sobie po kolei badawczo podeszwy butów. Potem nachyla się nad kołem taczki, ale po chwili nachodzi go olśnienie, którego ja sam zresztą jestem sprawcą. Zawsze lubię się z bliska przyglądać, kiedy on coś majstruje w kucki albo przynajmniej nachylony, więc przysunąłem się i tym razem, kiedy on sprawdzał taczkę. I wtedy poczuł, że to ode mnie. Od tej chwili wydarzenia toczą się błyskawicznie. Zakupy On podaje Jej przez taras, taczka ląduje na miejscu, a nam nie wolno wejść do domu. On odkręca zawór przy wężu, bierze Urankę za kark i sprawia jej lekki prysznic od spodu. Dobrze, że woda w wężu jest nagrzana od słońca, a On jest na tyle humanitarny, że nie zlewa Uranki całej, bo to niezła histeryczka. Dziś jest jednak dzielna i dopiero po skończonym prysznicowaniu wyrywa w przedziwnym galopie z grzbietem wygiętym po kociemu w pałąk. Teraz kolej na mnie. Jestem bardzo grzeczny, ale na pierwsze wezwanie i tak nie wstaję spod ławki. Co to za zwyczaj? Nie jestem brudny, nie jest mi gorąco, w ogóle tego nie lubię! Na drugie idę, ale zmierzam po przekątnej do Niej zamiast na wprost do Niego. Dopiero na trzecie Cyrus, do mnie podchodzę do Niego i daję się oblać od spodu wodą. Potem, dzięki Bogu, następuje nagroda, czyli otulanie ręcznikiem i wycieranie. Jemu się pewnie wydaje, że to z nas spłukał, a przecież ja cały czas to czuję i na sobie i na Urance. Ten ich upośledzony węch spowoduje, że gdy tylko wyschniemy, odzyskamy wstęp do domu. Że też Oni z takim powonieniem w ogóle mogą coś znaleźć i odróżniają te wszystkie otaczające ich przedmioty? Życie psa nie jest łatwe. Powiedzmy, że mój opiekun zaniemógł i spędza większość dnia w łóżku z książką lub komputerem. Wtedy czuję się prawdziwie zaniedbany.
Zaniedbanie zaczyna się rankiem: dłużej śpimy. Pomimo, że słonko już dawno wstało i sąsiedzi pracują na swoich grządkach, w naszej sypialni panuje półmrok zaciągniętych zasłon i słychać tylko równomierne oddechy, a czasem głośniejsze westchnięcie albo trzeszczenie łóżka, kiedy któreś z Nich przewraca się na drugi bok. Nie jestem jakimś tam rannym ptaszkiem, ale kiedy mija ósma, wtedy już tylko udaję, że śpię. Oczy mam większość czasu otwarte i czekam na jakiś sygnał, że dla Niego noc się też już skończyła. Dobieram starannie reakcję do jego akcji: jeżeli otworzy oczy i przewróci się na stronę brzegu łóżka, to podchodzę i kładę kufę na materacu. Ura też to próbuje robić, ale ma mniejszą głowę, no i w ogóle jest mniejsza, zatem kończy w drugim szeregu, poza zasięgiem jego dłoni. Jeżeli jednak on usiądzie na łóżku, to zaczynamy z Urą nasz taniec chodzony-ocierany, przy czym Ura dodaje elementy wokalne. Wygląda na to, że wreszcie na dwór. I rzeczywiście - On wstaje, naciąga szlafrok (wiecznie mówi na to porannik - tego słowa nikt tu nie rozumie) i zmierzamy do wyjścia, a piosenka Uranii nieco narasta. Jeszcze wkłada czapkę (do tego porannika), przechodzimy rytuał siad-zostań przed drzwiami, i nareszcie: śmig! Tylko, że on najwyraźniej dziś myśli, że pójdę sam sikać. Może tak by było, gdybyśmy wyszli o 4.30, kiedy było jeszcze chłodno, ale teraz? Po co mam gdzieś chodzić - futro grube, czarne, lekki też nie jestem, a do tego na ogródek mam pod górkę. Stoję, a potem waruję na tarasie pracując na swoje odciski na łokciach. Swoją drogą, mogliby jakieś deski tu wreszcie ułożyć, ale beton też ujdzie. Wprawdzie pęcherz mam pełny, ale jeszcze trochę da radę się rozciągnąć, a najwyżej potem sobie dłużej postoję pod krzakiem kontemplując zapachy. Od czasu do czasu rzucam znacząco okiem w kierunku rozchwianego stołu, na którym leży kilka zabawek. Ale On chwilowo ma inne plany, bo maszeruje do sadu, gdzie pod pniem ściętego orzecha założył sobie grządkę. Jest niewiarygodne, ile on tam wkłada troski, a to przecież tylko parę rządków różnego zielska. Coś tam wyrywają, płuczą, pojadają, ale ile On się już nachodził, napielił, nagracował, napodlewał... Teraz też będzie podlewał. A przecież koty podlewają to codziennie bez jego udziału, kopiąc przy tym w grządce urocze dołeczki, a tak rzetelnie, że już pierwszy rządek zielska właściwie nie istnieje. Powinienem napisać kopały, bo przykrył to wreszcie siatką i koty szukają innego miękkiego spłachetka gleby, co w tym "ogrodzie" nie jest łatwe. A mogliby tak jak ja i Urania jeść trawę, która rośnie tuż obok bez żadnego z Jego strony wsparcia. Wreszcie wrócił na taras, ale jeszcze coś marudzi, bo będzie pompował opryskiwacz. Pach-pach-pach, a potem leci znowu do sadu i coś tam opryskuje, później coś koło domu, i jeszcze coś, aby zakończyć to syczącą dekompresją opryskiwacza i odstawieniem go na miejsce. Teraz przypomni sobie o nas. W międzyczasie Ura poszła sobie w trawę, kucnęła na krótko, po czym zaczęła wędrować pilnie wywąchując zapachy pozostawione na źdźbłach jeszcze w nocy. Ona jeszcze ma tę dziecięcą motywację, a ja nigdy nie byłem wyrywny. Ten ogród znam od dwóch lat, a żeby poczuć jakiś intensywny i nowy zapach, musiałbym potruchtać przynajmniej na górkę pod płot, gdzie odbywa się nocny tranzyt różnych powsinogów, a do tego pod ogrodzenie podchodzi dziczyzna. W obliczu tych faktów czekam, aż on wreszcie weźmie coś interesującego do ręki. Bierze frisbee i piłkę. Tak jest od niedawna, od kiedy to Ona wpadła na to, że mając dwa psy należy im rzucać dwa aporty. Przedtem wyglądało to tak, że aport był jeden. Startowaliśmy po niego w zasadzie jednocześnie, tylko, że scenariusz był nieco inny w zależności od tego, kto pierwszy schwycił aport. Jeżeli byłem to ja, to wracałem z nim z Uranią przyczepioną do aportu lub do własnego boku, a zależało to tylko od tego, czy sam aport był na tyle duży, aby go uchwycić. Kiedy natomiast Ura była pierwsza, wykonywała z nim serią półobrotów w miarę, jak próbowałem jej go odebrać. Dopiero po jakimś czasie i jego wysiłku, Mała wreszcie podbiegała do Niego i rzucała aport. Dziś jest inaczej: ja galopuję i chwytam frisbee, a Urka piłeczkę. Nauczyła się zresztą już ją łapać niezgorzej w powietrzu, więc może będzie z niej namiętna amatorka dysku w przyszłości. Potem wracamy, każde według swojego rozkładu, bez szarpania czy ociągania. To było takie proste! Ale dzisiaj jest też inaczej z innego powodu, to znaczy zabawa trwała jeszcze krótko, a już kończymy i idziemy na obchód, a potem do domu. Wyraźnie coś Mu jeszcze dolega. Chyba ma wyrzuty sumienia, bo nas dokładnie wyciera - zawsze jestem pod brodą cały mokry po aportowaniu - a na dodatek funduje małe czesanko. Dobre i to, a może w domu coś ciekawego znajdzie się na podłodze do poszarpania? Poza tym będzie śniadanie. Tak właśnie wygląda poranek psa zaniedbanego! |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|