W samochodzie ostatnio zrobiło się ciaśniej. Być może z tego powodu nie pozwala nam się teraz do niego wsiadać i wysiadać bez porządku. Jesteśmy wywoływani po imieniu i chociaż na razie utrzymywanie dyscypliny nie wychodzi nam jeszcze doskonale, to jednak unikamy deptania sobie po głowach i przeskakiwania po grzbietach... W tych dniach nasze spacery upływają też pod znakiem wypełnionych wodą kolein na drodze i łanów przerośniętej mokrej trawy. Te ostatnie albo rozcinamy z szumem wartkim kłusem, albo, kiedy daje się wyczuć jakiś trop, wyskakujemy ponad, próbując coś wypatrzeć. Uranka, która po ostatniej cieczce długo pozostawała w melancholijnym nastroju, przyszła już do siebie, bo wyrywa do przodu lekko zarzucając przy tym pupą. Na końcu takiego sprintu przystaje, spogląda na Niego, jakby pytając niemo o przyzwolenie, po czym z impetem przewraca się na grzbiet i zaczyna czochranie o wilgotną murawę, wywijając giczałami. Stan prawdziwie ekstatyczny. Trawę przyjmujemy też wewnętrznie, kiedy trzeba się pozbyć nadmiaru czegoś z żołądka, co miewa czasem zgoła nie oczekiwane reperkusje... Dziś tropienie nie poszło całkiem na marne. Znaleźliśmy w trawie pozostawionego tam pasiastego stworka z wielkimi oczyma, który piszczał wniebogłosy kiedy pochylaliśmy się nad nim, chwytając go za kark. To piszczenie niemal natychmiast sprowadziło Jego - wydał z siebie gromki okrzyk, więc trzeba było odstąpić od zabawki. Zawróciliśmy do samochodu, ale po chwili nawet On się zorientował, że brakuje Uranii. Z tyłu usłyszeliśmy po chwili ten sam znajomy pisk, ale On nie miał zamiaru pozwolić Uranii adoptować malucha, bo ją po raz wtóry odwołał. Posłuszeństwo wzięło górę i po chwili znów biegła razem z nami. Majowy pasikonik Na wiosennym spacerze można spotkać takie oto atrakcje: Porzucona na drodze wielka bela słomy. Jest już bardzo stara i powoli zaczyna się rozpadać, ale nadal można na nią sobie wbiec, albo nawet wskoczyć. Skokiem popisała się Uranka: niespecjalnie nawet się rozpędziwszy, wysprężynowała z czterech łap i nagle znalazła się nad moją głową na samym wierzchu słomianego bloku. Kto by ją posądzał o podobną lekkość - od jakiegoś czasu jej talia stała się jakby pełniejsza... Strach na wróble. To prawie człowiek: ma na sobie to, co kiedyś jakiś człowiek musiał nosić, a pobrzękuje tym, z czego kiedyś ten człowiek coś pił (i wypił). Niedoświadczony pies może dać się nabrać, ale ja już takie strachy lekceważę. Bażant ukryty w trawie. Gdy tak jak dziś, prawie nie ma wiatru, a bażant zdążył się już naprzechadzać po zarośniętej łące w tę i ową stronę, strasznie trudno go wytropić. Kończy się zwykle na tym, że kura wypryskuje nam niemal spod łap, kiedy w końcu zupełnie zaniechaliśmy poszukiwań. Rów z wodą. Ma wielorakie zastosowania. Po pierwsze bije od niego chłód i można się w nim z wolna przechadzać mocząc sobie przy tym brzuch. Można też łyknąć z niego nieco wody, a w końcu wyjść z umazanymi błotem paluchami. Jest coś magnetycznego w rowach. Oni. Długotrwale jakby namyślający się, czy zanurzyć się w rowie, czy też nie. Ona w końcu zupełnie rezygnuje, natomiast On przełazi niezdarnie na drugą stronę, po czym wrzuca do rowu jakieś konary i kamienie, jakby chciał go zasypać. Wraca po tej grobli, jednak ona z trzaskiem pęka, więc w końcu On też może poczuć magię rowu. Rowerzysta. Za młodu uganiałem się za takimi bez opamiętania. Teraz tylko podbiegłem bezgłośnie go sprawdzić. Ten nie był z gatunku panikarzy i nawet wesoło zagadywał, kiedy Ich mijał, ale chyba jednak trochę zgrywał twardziela. Jak większość przechodniów w naszej wiejskiej okolicy sprawiał wrażenie niezwykle zdziwionego, że spotkał parę psów o tak podobnym wyglądzie.* * Od Admina: Na naszej prowincji psy dzielą się na owczarki niemieckie i kundle. A po spacerze można się położyć w ogródku z otrzymaną kością Dzionek wstał od razu ciepły i duszny. Uranka z ociąganiem zeskoczyła z pościeli, za to zaraz zaczęła kręcić tułowiem i popiskiwać w oczekiwaniu pieszczot. Po małych ceregielach, jakie On czyni co rano - coś tam odstawia, poprawia... - wybiegliśmy na dwór, gdzie po minięciu krawędzi cienia przylgnęło do nas nagrzane powietrze. Już parę razy o ostatnich śniegów wydawało mi się, że Uranii zbliża się rujka, ale nadal nic konkretnego nie potrafię wywnioskować z analizy jej siczków na trawie. Wciągam ich zapach przez nos, a potem faluję policzkami (ludzie tak robią, kiedy piją szczególnie smakujące im trunki), ale nadal odchodzę zawiedziony. Uranka sama też wraca do swoich śladów i wącha je w zamyśleniu. Tak było i tego ranka. Kiedy już cokolwiek najistotniejszego załatwiliśmy, w mig wróciliśmy na ocieniony taras. On nas wywabił idąc na dół, przed dom, ale do bramy nawet nie dotarliśmy. Tam zresztą od paru dni patrolują kury, dwie uciekinierki z sąsiedztwa. Chyba dojadły im tamtejsze koguty, które zbyt poważnie potraktowały jedną ze swoich ról. U nas tym zbiegom dobrze, bo spacerują sobie wzdłuż płotu i po co bardziej zarośniętych częściach podwórka. Raz je pogoniłem, ale jakoś słabo uciekały. Urania czasem powącha ich pomiot, ale też widać mało dziko jej to pachnie, bo wkrótce się oddala skubać trawę. Wróciliśmy do domu i w chłodzie trochę poszarpaliśmy się tym i owym, aby wkrótce znowu popaść w letnie odrętwienie. Wyrwała nas z tego po jakimś czasie wycieczka nad wodę. Pisałem już, że na drugie mam Wodnik? Może... Za to Urania zsuwała się do wody jeszcze ostrożniej, niż zwykle, choć za to potem zapychała jak szalona, wiosłując z taką siłą, że prawie pół gorsu miała nad jej powierzchnią. Po powrocie do domu wreszcie jedzenie. Uranka dużo szybciej uporała się ze swoją porcją. Dużo szybciej, niż wynikałoby z tego, że dostaje nieco mniej, bo jest mniejsza. Kiedy tylko skończyła, On zaczął przytrzymywać mi miskę - boi się, że Mała mi coś skradnie? Niepotrzebnie, bo przecież potrafię jej w razie czego kłapnąć przekonywająco zębami koło ucha. A ona i tak siada naprzeciw z delikatnie odwróconą głową. Do cierpliwych świat należy, bo kiedy wreszcie kończę, Uranka poleruje moją miskę językiem z każdej możliwej strony. Na dworze robiło się chyba właśnie najgoręcej, kiedy Ura i ja zapadaliśmy w słodką drzemkę. Po całym dniu snucia się po domu i posypiania wylatujemy z samochodu jak dźgnięte kijem. Polna droga jest całkowicie rozmiękła i nie wiadomo, czy wywijamy nogami na boki bardziej z radości, czy też z braku przyczepności do tej mazi. Uranka wpada w ten entlebucherzy amok, kiedy uszy, przylgnięte w biegu do łepetyny, jakby zupełnie znikają. Ja łapię trop - zwierzę pachnące niemal jak my, ale na pewno nie zaznało kontaktu z człowiekiem. Lecę jak szalony w koleinie wyjechanej w polu przez jakąś maszynę, a po drodze zbieram na szelki źdźbła rosnących tam roślin. Uranka też pojawia się z czołem udekorowanym jakąś trawą. Ten trop przewijał się do końca spaceru. Kiedy był już bardzo świeży, On dowołał nas stanowczo - ustąpiłem i spokojnie wróciliśmy do auta. On ma jeszcze mniejszą przyczepność. A może znaczył teren? W każdym razie wieczorem znalazłem w sadzie dwie wyryte w błocie długie kreski po jego stopach, no i ślad w trawie po walnięciu całą resztą. |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|