Uranka bardzo szybko skończyła swoje śniadanie i znikła w innej części domu. Po chwili doszło stamtąd podzwanianie szybko opróżnianej z chrupek miski - to były niedojedzone pozostałości posiłku Łaskawej, która dostaje jeść oddzielnie od innych kotek, w łazience. Nie po raz pierwszy któreś z nas dokończyło jedzenie za kocicę. "Stare" kotki domowe mają swoją zastawę na parapecie okiennym, więc podkradanie im jest nieco trudniejsze, a i pokusa jakby nie pchająca się tak ostentacyjnie pod oczy, wobec tego tam rzadziej zaglądamy. A tymczasem niedawno stało się tak, że Łaskawa osiadła z nami w domu na stałe, ale jada na razie solo.
Wyjadwszy wszystko, co było w zasięgu jej węchu, a nadawało się do spożycia, Urania niemal zaraz udała się do kojca podstawić się karzełkom. Porządna z niej matka. On wrócił po paru dniach nieobecności w domu i teraz znowu jesteśmy w komplecie. Nie przeżyłem tego rozstania tak, jak Jego poprzedniego wyjazdu z Uranią: nie wystawałem pod bramą i ani krztynę nie straciłem apetytu. Zresztą Uraniowe łakomstwo też się z powrotem wzmogło, zatem kiedy tylko coś obiecująco zastuka w kuchni, Mała zasiada na swoim stałym miejscu przy kuchence i cierpliwie oczekuje na spełnienie się nadziei na posiłek, albo chociaż jakiś zabłąkany kąsek czy okazję do wylizania maselniczki. Można spostrzec, że brzuch Uranii jakby przesunął się do tyłu. Nie wydaje się zbyt ociężała, ale chętnie śpi z wyciągniętymi na całą długość łapami, trochę jakby się wiecznie przeciągała. Teraz też spała, ale co to? Właśnie dobiegł jej uszu z oddali odgłos sypania jakichś chrupek, więc natychmiast przeszła ze stanu zupełnego rozespania w czujne nasłuchiwanie, a w moment później truchta przez cały dom do kuchni i od razu zaczyna opróżniać podaną miskę. Ja natomiast czekam na osobiste powiadomienie mnie przez Nią o śniadaniu: Ona wchodzi do sypialni, przemawia do mnie po imieniu, po czym razem udajemy się na posiłek. Przecież byłem trochę zaspany. Najmłodsza suczka z miotu A, ANDA Quercus Niger i jej Ludzka koleżanka pogrążone w letniej drzemce Pojechaliśmy pierwszy raz po zniknięciu śniegu nad rzeczkę. Urania prawie całą drogę z głową między przednimi siedzeniami samochodu, wydając z siebie podekscytowane pojękiwanio-popiskiwania. Z auta wypadliśmy prosto w błoto i las od dawna nieczytanych zapachów. W początkowym podnieceniu, przerolowując się po trawie, niemal stoczyłbym się po stromej skarpie do rzeczki. A potem już poszliśmy utartą ścieżką, biegając tam i siam od czasu do czasu popijając wodę z kałuż. W tradycyjnej zabawie z kijem obsadziliśmy tradycyjne role: dla mnie ważniejsze jest zdobywanie rzuconego kija, a dla Uranki bronienie go, kiedy już znajdzie się w jej pysku. Zgodnie z tą regułą, kiedy patyk ulega rozpołowieniu, zawsze ważniejsza jest ta część, którą trzyma ona. Dzięki temu przynajmniej zabawa trwa dalej. Uległa przerwaniu tylko raz: Urania pokonała wał dzielący drogę przy rzeczce od otwartego pola, zsunęła się między krzakami po drugiej stronie i, mimo nawoływań, znikła na czas znacznie dłuższy, niż zajmuje pochłonięcie miski z kolacją. Wróciła zdyszana, jakby po dość długiej pogoni. Co się z nią dzieje? Teraz odpoczywamy po opróżnieniu naszych misek: ona na sofie, ja na baranicy przy drzwiach na taras. Nawet docierający z kuchni zapach jedzenia, które Ona przygotowuje dla Nich, już nas tak nie kusi. Nie ma Jej od wczoraj. Ostatniej nocy spaliśmy więc wszyscy w salonie przy kominku, który wypalił się dopiero nad ranem. On i Urania na sofie, ja oczywiście na baranicy przy drzwiach na taras. Oznacza to też, że jedyny dłuższy pobyt na dworze odbywamy rano, bo potem On może dopiero poświęcić nam czas wieczorem, kiedy jest już całkiem ciemno. Ale poranki są teraz niemal rytualne... Jeszcze po ciemku wychodzimy opróżnić pęcherze (my - psy), ale tylko na krótko. Drugi raz jesteśmy na zewnątrz, kiedy zrobi się już przynajmniej szaro, a zaczynamy od rozgrzewki, czyli przeciągania liny. To robi nam bardzo dobrze na mięśnie i pozwala wypracować dobrze wymodulowany i groźny warkot. W tej zabawie stosuję dwie podstawowe techniki: ciągnij-ile-wlezie oraz kołowrotek. Kołowrotek polega na tańczeniu wokół Niego (trzyma sznur) w podskokach w wybranym kierunku, aż ma dosyć i zaczyna ściągać sznur do siebie. Uranka też w tym czasie zwykle jest przyczepiona do sznura, okazjonalnie wskakując mi na barki. Może ciągnie trochę słabiej, ale w warkot wkłada całe serce. Po sznurze On wprowadza szukanie piłeczek. Łatwiej jest je znaleźć, kiedy rzuci je w nowe miejsce, w którym nie ma za wiele naszych starych zapachów. Ale w ogródku o takie raczej trudno, więc czasem szukanie trochę się przeciąga. Każde z nas ma swoją piłkę i dobrze ją rozpoznaje - jeżeli chwyci piłkę drugiego, niemal od razu ją wypuszcza i dalej poszukuje własnej. Wreszcie następuje bardziej energiczna zabawa - aportowanie rzuconej piłki na naszej łączce-pod-górkę. Urania bardzo się ekscytuje i po każdym oddaniu piłki głośno domaga się powtórnego rzucenia. Zdaje się w ogóle tym nie nudzić, a za to ja już po paru aportach staram się wprowadzić urozmaicenie: nie oddaję piłki od razu, tylko zaczynam się z Nim drażnić, przebiegając mu z nią przed nosem. Na razie bezskutecznie, ale mówią, że kropla drąży skałę. Może kiedyś za mną pogoni? Mamy w ogrodzie dwie koślawe stacjonaty i każdego ranka robimy przez nie parę przebiegów. Na początku mi w Jego mniemaniu chyba nie szło, bo brałem pierwszą, a drugą w szeregu już sobie omijałem, ale ostatnio zaliczam obie w jedną i drugą stronę i wyczuwam, że jest zadowolony. Po stacjonatach chodzimy trochę przy nodze i przypominamy sobie inne proste komendy. W ogródku można Mu zrobić przyjemność i nie zrywać się, bo tu i tak niewiele się dzieje. Do tego od jakiegoś czasu daje nam znowu takie małe miękkie i pachnące smakołyki, więc jestem skłonny dla nich trochę się poświęcić. Urania za jedzenie zawsze mogła oddać (prawie?) wszystko, więc to ona dopiero demonstruje wzorową karność i wpatruje się w Niego nachalnie... Poranny rytuał kończymy lataniem za kijem przyniesionym z jakiegoś spaceru, który On przechowuje w drewutni. Ciekawe, kiedy codzienne powtarzanie tego wszystkiego mu się znudzi. W każdym razie w naszym imieniu zapewniam, że Psom chyba nigdy. Wybraliśmy się na spacer z większą grupą psów. Tylko On i ja - Urania została z nią w domu, bo już jest trochę mniej żwawa, a ostatnie dnie zrobiły się nagle ciepłe. Oczywiście na ten spacer musieliśmy dojechać samochodem, a na miejscu okazało się, że to zlot w większości psów jednej rasy - zwierzęta nieco większe ode mnie i długowłose. Ludzie mieli jakąś niezbyt jasną koncepcję tego spaceru, bo najpierw trochę czasu zajęło im organizowanie się przy samochodach. Wykorzystałem to na zapoznawanie się z towarzystwem - wykazuję przy takich czynnościach o wiele więcej inicjatywy, niż On. Wkrótce z parkingu przenieśliśmy się parę kroków dalej, na wyliniały po zimie trawnik pod drzewem, gdzie ludzie usiedli w krąg i poczęli coś po kolei mówić. Widocznie tak wygląda ich ceremoniał zapoznawczy. Ja nie mogłem usiedzieć w miejscu, mając po obu stronach suczki, aż wreszcie jedną z nich nastąpiłem na chorą łapę, więc narobiła rabanu. W takim razie zostawiłem ją na chwilę w spokoju i zająłem się tą z drugiej strony... Po ludzkiej ceremonii powitalnej większość psów i ludzi wyruszyła na przechadzkę do lasu. Cały czas było fajnie, ale wziął mnie na celownik jeden kudłaty i, trzymając na smyczy swojego Człowieka, rzucił się na mnie. Co było robić – pokazałem mu brzuch, więc skończyło się na oślinieniu mi ucha. Potem jeszcze raz do mnie zawrócił, kiedy zbytnio zbliżyłem się od tyłu, ale nic więcej się nie zdarzyło, więc idąc za nim, spokojnie zasikiwałem wszystkie miejsca, które on wcześniej pooznaczał. Jeszcze później wydawało mi się, że On tłumaczył Człowiekowi Kudłatego, że ja byłem ostatni z miotu i dlatego jestem taki mały, mam krótką sierść i nie dostałem rodowodu. Tłumaczenie chyba spotkało się ze zrozumieniem.* Wróciwszy z lasu, posiedzieliśmy jeszcze trochę na trawce, ale wkrótce zebraliśmy się w drogę powrotną. W domu zastaliśmy posmutniałą Uranię, która wydawała się okazywać nam, jak bardzo jest niezadowolona z tej naszej męskiej wycieczki. Sucze fochy! *Istnieją cztery rasy psów zaliczane do szwajcarskich psów pasterskich. Zainteresowani znajdą o nich obfitość informacji w Internecie. Rano pojechaliśmy do miasta. Najpierw była krótka wizyta u weterynarza, ale z wyjątkiem ważenia nic nam nie robiono. Byliśmy pierwszymi klientami tego dnia, więc jeszcze nie było czuć świeżego zapachu przestraszonych zwierząt i nawet Urania nie chciała wychodzić zaraz po wejściu. Po ważeniu On jeszcze przez jakiś czas rozmawiał z weterynarzem – ciekawe, co z tego wyniknie. Przeczuwam, że wpadniemy tu jeszcze parę razy w najbliższym czasie.
Dopiero po powrocie dostaliśmy śniadanie, a na nie między innymi antrykot. Po wylizaniu misek jeszcze długo siedzieliśmy przed lodówką, wpatrując się w jej drzwi. To za nimi zniknęła reszta mięsa. Był chyba dzień wolny, bo wyjechaliśmy z domu rano samochodem, kiedy Ona jeszcze spała. Nie pojechaliśmy jednak do Miasta – po niedługim czasie samochód zatrzymał się na polnej drodze, z dala od zabudowań. Słońce przeświecało przez rząd topól rosnących nieopodal, ale było ciągle bardzo chłodno. W kładących się jeszcze bardzo długo cieniach drzew i krzewów bielał szron. Ruszyliśmy od razu drogą: On równo przed siebie, starając się omijać co głębsze kałuże i otaczające je błoto, a my myszkując po zaroślach i między bruzdami czarno połyskującej ziemi. Teren był wilgotny, a przy drodze biegł szeroki rów wypełniony wodą, którą pokrywał zielony kożuch rzęsy. Widać było, że ludzie tu rzadko zaglądają, bo w po chwili między koleinami drogi pojawiły się całkiem już wyrośnięte krzaki [głogu], a jedynym znalezionym śmieciem była zgnieciona plastikowa butelka. Urania wypłoszyła spod kępy traw na skraju pola bażanta, a ja wciągając górny wiatr zwietrzyłem sarny. Szliśmy dalej przed siebie, aż już całkiem niedaleko pokazały się zabudowania. My jednak skręciliśmy z prowadzącej do nich drogi w kierunku linii krzewów, która zwykle wyznacza albo inną drogę, albo rów. W pewnym momencie wyleciało od tamtej strony stado szpaków, które jakby na nasz widok pękło na pół i rozleciało się na boki. Zza zarośli wyłonił się rów i to na tyle szeroki, że nikt nie palił się do jego przeskoczenia, a tym bardziej pokonywania w bród. Pozostało nam iść skrajem szmatu tłustej ziemi przylegającym do niego. On kroczył podtrzymując sobie nogawki spodni i zatrzymując się co chwila, aby obejrzeć swoje oblepiające się z kroku na krok błotem buty. Ciekawe, że żadna z naszych ośmiu łap tak nie wyglądała. Wreszcie weszliśmy znowu na polną drogę tu i ówdzie wysypaną rozdrobnionym gruzem. Ludzie często w taki sposób pozbywają się śmieci, na których my sobie czasem kaleczymy łapy, więc raczej omijamy takie chrzęszczące wysypiska. On się jednak nachylił i podniósł czerwony odłamek, a potem inny i jeszcze kilka. Odwracał je i oglądał z obu stron. [Na kawałkach dachówek znalezionych w polach koło Starego Wiązowa można było odczytać koders i sdorf, co razem daje Kodersdorf na Łużycach, gdzie dawniej mieściła się nieczynna już dziś cegielnia.] Droga powrotna do samochodu prowadziła pod wiatr. Po jakimś czasie wkroczyliśmy na tę samą topolową aleję, a kiedy minęliśmy ostatnie drzewo, zwrócił moją uwagę jakiś ruch na polu wznoszącym się łagodnie z boku. Zapomniałem o wszystkim innym i pobiegłem to sprawdzić, a Uranka oczywiście za mną. Sarny zmieniły już sierść na zimową. Po ich letniej rudości nie został nawet ślad i nosiły się teraz w tonacji szarej z lekkim brunatnym odcieniem, wszystkie tłuste i dorodne, mające na polach ciągle pod dostatkiem pożywnych ozimin do obskubywania.
Kiedy wróciłem do Niego, stał przy samochodzie, a Uranka już leżała obok przylgnięta do trawy i dysząca rozwartą paszczą i wywieszonym jęzorem, na wpół nieprzytomna ze zmęczenia, ale promieniująca radością. Nieuchronnie nadeszły dni wycieczek, po których nasza sierść jest oblepiona zaschniętym błotem, a Oni długo nas wycierają i wyczesują przed wpuszczeniem do domu – zresztą z mizernym skutkiem, bo na podłodze zawsze mimo wszystko chrzęszczą ziarna piasku… Tego dnia nad ranem usłyszałem przez otwarte okno pogęgiwanie znad pól przed domem. Było jeszcze ciemno, więc polegiwaliśmy w naszych legowiskach w sypialni, Uranka zaś tylko co jakiś czas wydawała swoje „m-m-m”, przewracając się przez sen – potwierdzało to tylko, że ona wydaje znakomitą większość wszystkich dźwięków, dobiegających z naszego stada, że o tych najbardziej wstydliwych nie wspomnę. On już chyba jednak nie mógł spać, ale tylko zapalił światło i zaczął czytać. W takim razie ani mnie, ani jeszcze bardziej Małej nie trzeba było mówić, abyśmy jeszcze też nie wstawali. Podnieśliśmy się wszyscy, kiedy już się na dobre rozwidniło. Gdy On się ubierał, my po zaliczyliśmy jak zwykle porcję porannego ziewania i przeciągania, od czasu do czasu pchając mu się przed oczy, aby nie zapomniał o naszym istnieniu i na pewno zabrał nas na dwór. Wyszliśmy, kiedy On już miał w ręce kubek z kawą. Wokoło panowała wiejska poranna cisza, jaka zdarza się co kilka dni, zwykle następując po dniu wzmożonej aktywności na większości okolicznych podwórek. Najczęściej w taki spokojny poranek On też nic nie robi, poza delektowaniem się z tarasu obserwacją łąki i tego, co się na niej dzieje, a następnie dłuższym i staranniejszym przygotowywaniem swojego śniadania. Teraz jednak od razu schwycił taczkę i pojechał przed dom, gdzie zaczął ładować na nią ziemię. Od jakiegoś czasu nie towarzyszę Mu już tak gorliwie przy pracach ogrodowych, jak za młodu. Kiedyś w przy takich okazjach zawsze byłem z Nim, a tylko w najgorsze upały znajdowałem sobie cień jak najbliżej miejsca, gdzie akurat coś robił. Z upływem czasu to uległo zmianie, a pałeczkę przejęła Mała, chodząc za nim krok w krok i przyglądając się temu, co robi. Ja wtedy zwykle pozostaję na tarasie w swoim i Uranki stałym miejscu pod ławką. Tym razem jednak pobiegliśmy z Nim oboje, wykonując patrol od samej góry do bramy, z dłuższym przystankiem i obserwacją oraz węszeniem w stronę pola przed nią. Zawróciliśmy galopem , kiedy On pchał już pełną ziemi taczkę podjazdem w górę za dom. Ten cykl powtórzyliśmy parę razy, aż do momentu, kiedy On po kolejnej zapchanej na górę taczce miał widoczne problemy z wyprostowaniem pleców, a oczy wydające się wyłazić z orbit. Wtedy padł na ławkę i, kiedy już odzyskał normalny oddech, dopił kawę, a my zajęliśmy swoje miejsca: ja pod ławką, a Uranka na piasku przed tarasem. Piasek tam był od zawsze, teraz wprawdzie już równo rozgrabiony, ale wciąż to jest po betonie pod ławką drugie jej ulubione miejsce relaksu. Jego niewątpliwym atutem jest to, że wprawdzie beton o poranku jest równie chłodny, ale piasek można, powierciwszy się na nim nieco, lepiej dopasować do kształtu swojego ciała, co widać dla Małej miało pierwszorzędne znaczenie. Ukoronowaniem tego jej dopasowywania zawsze jest wpakowanie nosa w piach, co skutkuje powrotem do domu z pyszczkiem przypominającym nadmorską plażę, co zresztą jej zdaje się absolutnie nie przeszkadzać. Skończył pracę na dobre, kiedy słońce już było wysoko i zrobiło się całkiem ciepło, a z drogi przed domem co jakiś czas dobiegał dźwięk przejeżdżającego samochodu. Wtedy poszliśmy do kuchni na zasłużone śniadanie – w menu dla wszystkich były jajka. Po opróżnieniu swojej miski już rutynowo Uranka wylizała moją, ja natomiast sprawdziłem wiadro z odpadkami na kompost stojące pod zlewem, bo czasem trafia tam coś, co według nas jest ciągle całkiem atrakcyjnym kąskiem. Potem, korzystając z tego, że chciał mnie pogłaskać, obwąchałem Mu palce, na których został jak zwykle zapach tego, co jadł. W końcu, uznawszy, że jedzenie definitywnie jest skończone, poszedłem poszukać jakiejś zabawki. On jednak miał widać inne plany: szybko wziął prysznic, po czym wszyscy udaliśmy się z powrotem do swoich legowisk (ewentualnie łóżek). Kto rano wstaje, ten drugi raz idzie spać. |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|