Po całym dniu snucia się po domu i posypiania wylatujemy z samochodu jak dźgnięte kijem. Polna droga jest całkowicie rozmiękła i nie wiadomo, czy wywijamy nogami na boki bardziej z radości, czy też z braku przyczepności do tej mazi. Uranka wpada w ten entlebucherzy amok, kiedy uszy, przylgnięte w biegu do łepetyny, jakby zupełnie znikają. Ja łapię trop - zwierzę pachnące niemal jak my, ale na pewno nie zaznało kontaktu z człowiekiem. Lecę jak szalony w koleinie wyjechanej w polu przez jakąś maszynę, a po drodze zbieram na szelki źdźbła rosnących tam roślin. Uranka też pojawia się z czołem udekorowanym jakąś trawą. Ten trop przewijał się do końca spaceru. Kiedy był już bardzo świeży, On dowołał nas stanowczo - ustąpiłem i spokojnie wróciliśmy do auta. On ma jeszcze mniejszą przyczepność. A może znaczył teren? W każdym razie wieczorem znalazłem w sadzie dwie wyryte w błocie długie kreski po jego stopach, no i ślad w trawie po walnięciu całą resztą. Dzisiaj otrzymałem nową ksywkę - jestem Szczupieńczyk. To po pierwszej po śniegach kąpieli w stawie. Za pierwszym rzutem frisbee musiało wylądować jakoś niefortunnie, wpół zanurzone, bo zupełnie nie mogłem go odnaleźć. Pływałem prosto, w prawo, w lewo, z powrotem... Oni coś tam krzyczeli z brzegu, wyciągali ręce, ale bez skutku. Wyskoczyłem ociekający na brzeg, ale Ona znowu zachęciła mnie do wskoczenia do wody. Tym razem w końcu sukces - wyłowiłem je. Uranii też rzucili jej aport. Jak zwykle, do momentu rzutu nie przestawała ujadać, a potem skoczyła z wyraźnym wahaniem na bombę - nie za daleko od brzegu, ostrożnie, jakby sondując zbiornik. Jednak w wodzie szybko odzyskuje pewność siebie, więc rytmicznie powiosłowała po swoje frisbee. Jej jest bardziej niezatapialne, więc nigdy nie ma problemu z jego odnalezieniem. W drodze powrotnej trafiła na stromy brzeg i spojrzała na Niego w niemym oczekiwaniu pomocy. Chwycona pod paszki w mig dała sobie radę i znalazła się na murawie. U mnie biorą górę emocje. Skaczę do wody często zanim jeszcze frisbee wyleci z Ich ręki, jak najdalej do przodu, aby zyskać na dystansie, bo przecież ono nigdy nie upada przy samym brzegu. Potem już, jeżeli nie jest to taki spaprany rzut, jak ten pierwszy, prędko je wyławiam i zmierzam z powrotem. Wydostaję się na ziemię jednym skokiem, ale najczęściej nie oddaję frisbee od razu jak należy (chyba, że z wyprzedzeniem dostanę stanowczą komendę), tylko cwałuję na stronę trochę je poturbować. Później już mogę ostatecznie oddać - przecież zaraz znów poleci do wody! Tym razem nie udało się zdokumentować Szczupieńczyka w jego żywiole. Zamiast tego coś z majowej botaniki: kwitnąca róża gęstokolczasta. Pojechaliśmy pierwszy raz po zniknięciu śniegu nad rzeczkę. Urania prawie całą drogę z głową między przednimi siedzeniami samochodu, wydając z siebie podekscytowane pojękiwanio-popiskiwania. Z auta wypadliśmy prosto w błoto i las od dawna nieczytanych zapachów. W początkowym podnieceniu, przerolowując się po trawie, niemal stoczyłbym się po stromej skarpie do rzeczki. A potem już poszliśmy utartą ścieżką, biegając tam i siam od czasu do czasu popijając wodę z kałuż. W tradycyjnej zabawie z kijem obsadziliśmy tradycyjne role: dla mnie ważniejsze jest zdobywanie rzuconego kija, a dla Uranki bronienie go, kiedy już znajdzie się w jej pysku. Zgodnie z tą regułą, kiedy patyk ulega rozpołowieniu, zawsze ważniejsza jest ta część, którą trzyma ona. Dzięki temu przynajmniej zabawa trwa dalej. Uległa przerwaniu tylko raz: Urania pokonała wał dzielący drogę przy rzeczce od otwartego pola, zsunęła się między krzakami po drugiej stronie i, mimo nawoływań, znikła na czas znacznie dłuższy, niż zajmuje pochłonięcie miski z kolacją. Wróciła zdyszana, jakby po dość długiej pogoni. Co się z nią dzieje? Teraz odpoczywamy po opróżnieniu naszych misek: ona na sofie, ja na baranicy przy drzwiach na taras. Nawet docierający z kuchni zapach jedzenia, które Ona przygotowuje dla Nich, już nas tak nie kusi. To przecież nie będzie o mnie, tylko o Urance. Zatem wyobraźcie sobie, że wychodzimy na taras, a tam oczywiście śnieg. Ale czy nie można na rozwój wypadków oczekiwać w ciszy, tylko zamiast tego natychmiast rozwierać paszczę i dźwiękować, poganiając Człowieka do akcji? Ja sobie drepczę wkoło i obserwuję ruchy miotły albo szufli do śniegu i w momencie, kiedy jego porcja znajduje się w powietrzu, strzelam za nią. Urania nie ma na to czasu, gdyż jest zbyt pochłonięta szczekaniem. Ewentualnie w momentach ekstremalnego napięcia łapaniem mnie za pięty, bo ja, w przeciwieństwie do śniegu, zawsze jestem pod zębem. Mną chwilami też potrafi owładnąć w związku ze śniegiem nadmierna ekscytacja, ale cały czas przeżywam ją w ciszy. W najgorszym wypadku schwycę w zęby szuflę, kiedy zbyt długo nie ma śniegu do łapania, a potem krążę dalej. Albo weźmy takie stacjonaty. Siedzimy przed pierwszą. Jej się buzia nie zamyka, taka jest pobudzona. Dobrze, że jeszcze zwraca uwagę na twarz Człowieka. Wystarczy najmniejszy wyzwalacz, a Mała już leci: hop, hop, ewentualnie łapie rzucone frisbee, szybko odnosi, leci na miejsce startu i już daje głosem znać, że życzy sobie powtórki. Teraz jest dużo śniegu, więc jest z nią trochę spokoju, kiedy dostanie coś do zakopywania. To może być dowolny przedmiot, na przykład bieżący (to znaczy znajdujący się w bieżącym użytku) kij). Rzuca go sobie na śnieg i zaczyna zagarniać energicznie pod siebie przednimi łapami, cofając się coraz bardziej. Może suki tak mają i jest to jakieś odległe wspomnienie moszczenia gniazda? Mnie też zdarza się „kopać”, ale nigdy nie spulchniam przy tym tak wielkich połaci śniegu... No a teraz jest chwila spokoju, bo poszła odpoczywać. Mruczy przez sen i tylko co jakiś czas otwiera półprzytomne oczy. Zdjęcie Afira zamieszczone obok ma niewiele wspólnego z historią, która znalazła się poniżej. Ale Junior, chociaż sam nie czyta, jest widocznie zafrapowany przewracaniem kartek *** Juniora spotkaliśmy tym razem na jego terenie. W każdym razie było tam sporo jego zapachu we wszystkich kątach, choć jeszcze mocniej czuć było innym psem - suczką, która okazała się być stateczną i pulchną damulką niewielkich gabarytów. Ona zresztą nie przejawiła większego zainteresowania naszą wizytą i po początkowym zdawkowym powitaniu, znikła gdzieś w głębi domu. Oni usiedli w najważniejszym miejscu każdego ludzkiego mieszkania - tym pomieszczeniu, gdzie przygotowuje się posiłki. Zawsze czułem, że podstawowego sprytu im nie brakuje. Kiedy co jakiś czas otwierała się owa szafka, gdzie trzyma się zimne jedzenie, z Uranią zajęliśmy natychmiast miejsca przy niej. Na początku ludzcy gospodarze udali, że nie rozumieją, o co nam chodzi, a On w końcu odwołał nas i kazał warować przy Nich. To było jednak wręcz niemożliwością wytrzymać, bo po całej izbie rozchodziły się różnorakie zapachy strawy, a Junior wyłaził w tym czasie ze skóry, żeby się przy nas afiliować. Jego zapach był jakby znajomy, ale i tak parę razy kłapnąłem na niego ostrzegawczo, kiedy stawał się zbyt natarczywy. A on niezrażony, przypadał przed mną na przednich łapach, od czasu do czasu sprzedając liza w spód mojego pyska, a pewnym momencie przewrócił się przede mną na grzbiet. Dogadywaliśmy się niemal bez żadnego dźwięku. Z Uranią było inaczej - jej wrodzona niechęć do "obcych" psów na razie przeważała. Pani Juniora w pewnym momencie jednak zorientowała się po co przyszliśmy (a może Oni jej wreszcie powiedzieli) i wyjęła z lodówki pachnący kąsek. Posadziła naszą trójkę przed sobą i zaczęła karmić jego kawałeczkami. Juniorowi chyba trochę zakręciło się w głowie od atrakcji i nadmiaru komend, bo na raz na Siad przerolował się przez grzbiet, ale potem już odzyskał równowagę umysłową i spokojnie konsumował łakocie. Niestety, po jakimś czasie musieliśmy iść. Nie było to do końca takie nieprzyjemne, bo okazało się wyjściem na wspólny spacer. Pan Juniora ćwiczy z nim dyscyplinę chodzenia przy nodze, więc trochę spowalniało to marsz, ale nie wyczuwało się specjalnie niczyjego niezadowolenia. Na usprawiedliwienie J. należy wspomnieć, że mijaliśmy pod drodze psy ujadające mniej lub bardziej smutno za ogrodzeniami, a mimo to u niego wzbudzające młodzieńczą ciekawość. Wkrótce jednak dotarliśmy na pokrytą rozmiękłym śniegiem łąkę nad rzeką, na której nareszcie puszczono nas luzem. Niezamarznięta i dość wartko płynąca rzeka okazała się dla Juniora sporą atrakcją, bo wielekroć zbiegał nad nią wyraźnie zaciekawiony, a już najbardziej w miejscu, gdzie nurt przecinał próg i woda spadała z niewielkiej wysokości. Uranka i ja chaotycznie bawiliśmy się kijem albo latającymi kółkami, a dla niego atrakcyjne były oczywiście właśnie nasze zabawki, a i chyba towarzystwo naszej grupy. Zatem wciąż wesoło do nas podbiegał w tym swoim jeszcze szczenięcym i nie do końca związanym stylu. Ale kiedy puścił się przede mną w ucieczce raz czy dwa swobodnym galopem, okazało się, że tylko największym wysiłkiem jestem w stanie się z nim w kopnym śniegu zrównać. Zdaje się, że jest ciut większy ode mnie... Gdy spacer się zakończył, wracaliśmy do domu zadowoleni i zmęczeni. Fajnie jest spotykać takie psy, jak Junior. |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|