Wieś, w której mieszkamy nie jest skanalizowana, a i pewnie nigdy nie będzie. Z tego wynika, że sanitariaty w naszym domu są podłączone do zbiornika, popularnie zwanego szambem. My oczywiście z nich nie korzystamy: dla nas jest ogródek. W każdym razie zbiornik raz na jakiś czas jest opróżniany przez mężczyznę wyposażonego w ciężarówkę z beczką, zwanego u nas od zawsze Szamanem. Ostatnia jego wizyta przypadła akurat wczoraj. Ja i Urania nigdy nie jesteśmy bezpośrednimi świadkami takich odwiedzin, chociaż kiedyś na początku mieszkania tu mnie zdarzyło się poznać Szamana. Ale wtedy, jak zwykle na początku spotkania z obcym, byłem bardzo ciekawski i hałaśliwy – od tego czasu na czas wizyt Szamana zostawałem w domu, kiedy dołączyła Urania, nic się nie zmieniło. Tak jest i bezpieczniej, i ciszej.
Wczoraj po wyjeździe Szamana On wyjechał na parę godzin, a kiedy wrócił, zostaliśmy wypuszczeni na dwór. Biegamy zawsze wtedy z wielkim zaangażowaniem za nim, a on tak jak wczoraj wyładowuje zakupy na taczkę, aby łatwiej wtoczyć je pod górkę do domu. Zwykle też nie zwraca prawie zupełnie uwagi na to, co robimy na podjeździe, na którym w tym wypadku stała jeszcze rano beczka Szamana. A to, co jemu wydaje się niewiele znaczącą plamą na bruku, albo jest zupełnie niewidoczne w trawie, nasz nos atakuje strumieniem zapachu, który ściąga nas jak niewidzialna żyłka tak, że już po chwili na tarzam się zapamiętale po aromatycznym kleksie na podjeździe, a Uranka pomlaskuje sobie nieopodal w trawie. Potem następuje krótka zamiana ról, po czym już musimy za nim biec, bo skończył załadunek taczki i pcha ją przez sad pod górę. Jeszcze przy samochodzie jednak podejrzliwie pociąga nosem, ale widocznie odniósł tylko przelotne wrażenie, albo niczego nie skojarzył z nami.
Taczka zajeżdża na taras, ale On zamiast rozpakowywać zakupy ogląda sobie po kolei badawczo podeszwy butów. Potem nachyla się nad kołem taczki, ale po chwili nachodzi go olśnienie, którego ja sam zresztą jestem sprawcą. Zawsze lubię się z bliska przyglądać, kiedy on coś majstruje w kucki albo przynajmniej nachylony, więc przysunąłem się i tym razem, kiedy on sprawdzał taczkę. I wtedy poczuł, że to ode mnie.
Od tej chwili wydarzenia toczą się błyskawicznie. Zakupy On podaje Jej przez taras, taczka ląduje na miejscu, a nam nie wolno wejść do domu. On odkręca zawór przy wężu, bierze Urankę za kark i sprawia jej lekki prysznic od spodu. Dobrze, że woda w wężu jest nagrzana od słońca, a On jest na tyle humanitarny, że nie zlewa Uranki całej, bo to niezła histeryczka. Dziś jest jednak dzielna i dopiero po skończonym prysznicowaniu wyrywa w przedziwnym galopie z grzbietem wygiętym po kociemu w pałąk. Teraz kolej na mnie.
Jestem bardzo grzeczny, ale na pierwsze wezwanie i tak nie wstaję spod ławki. Co to za zwyczaj? Nie jestem brudny, nie jest mi gorąco, w ogóle tego nie lubię! Na drugie idę, ale zmierzam po przekątnej do Niej zamiast na wprost do Niego. Dopiero na trzecie Cyrus, do mnie podchodzę do Niego i daję się oblać od spodu wodą. Potem, dzięki Bogu, następuje nagroda, czyli otulanie ręcznikiem i wycieranie.
Jemu się pewnie wydaje, że to z nas spłukał, a przecież ja cały czas to czuję i na sobie i na Urance. Ten ich upośledzony węch spowoduje, że gdy tylko wyschniemy, odzyskamy wstęp do domu. Że też Oni z takim powonieniem w ogóle mogą coś znaleźć i odróżniają te wszystkie otaczające ich przedmioty?