Ostatnio, w dniu, kiedy Oni rano nigdzie nie wychodzili, pojechaliśmy samochodem na spacer nad rzeczkę. W czasie deszczowej pogody bywa tam naprawdę błotniście, ale teraz nie pada wcale lub tylko anemicznie, więc było dość sucho. Jest tam mnóstwo wysokiej trzciniastej, teraz już wyschniętej trawy, w której można się gonić i trenować uniki, kiedy któreś z nas schwyci z ziemi kij i zaczyna nim drażnić drugie. Polegają one na nagłych skrętach niemal wokół własnej osi, przy czym ważne jest, aby kij cały czas był niemal w zasięgu zębów drugiego psa. Kwadrans takiej zabawy sprawia, że następnie chętnie pija się wodę z kałuż powstałych w koleinach drogi biegnącej wzdłuż rzeczki, lub też naciera grzbiet „maseczką” z błota i suchych roślin.
W końcu Oni przestają się nami interesować, więc zaczynamy biegać po zaroślach, wyszukując co ciekawsze tropy. Ja chętnie udałbym się na wypad w pole za groblą, ale kiedy tam zmierzam, któreś z nich zawsze mnie odwołuje. Na kąpiel w rzeczce, której latem tu zażywamy, też nam teraz nie pozwalają. Pozostaje więc zaglądanie Im od czasu do czasu w oczy z nadzieją, że któreś w końcu ulegnie i znowu rzuci kij.
Tego dnia po drodze minął nas jadący z przeciwka człowiek na rowerze, ale takim śmierdzącym, bez pedałów. Maszerując dalej, za kolejnym zakolem rzeki usłyszeliśmy nieprzerwany suchy trzask. Po chwili widać było dym unoszący się w poprzek drogi i będący jego źródłem pożar suchej trawy, najwyraźniej dopiero co wszczęty. Zawróciliśmy – zobaczymy następnym razem, ile zdołali spalić.




