
Rozglądałem się i węszyłem, ale niegdzie nie było widać polnych saren, na które jeszcze przed tygodniem natykaliśmy się co krok. Nawet w wygniecionej połaci zboża został po nich tylko zapach. Z braku lepszych zajęć pobiegliśmy bez entuzjazmu do stadka jaskółek szukających czegoś w błotnistej mazi jednego z mijanych pól, potem powęszyliśmy na wydeptanych przez zwierzynę ścieżkach przecinających przydrożny rów, a wreszcie wleźliśmy do tego rowu i szliśmy kawałek wbród. Nic.

Sarna stała parę kroków obok tego ogrodzenia, po czym zobaczywszy nas zniknęła, a ja ruszyłem zobaczyć, co się z nią dzieje. On zawołał mnie tylko raz, ale nie zareagowałem. Nie opiszę tutaj szczegółów mojej pogoni, ani tego jak odczuwa się impuls z ogrodzenia elektrycznego. Może zresztą nie generowało ono już takiego kopnięcia, jak kiedy akumulatory były w pełni naładowane – w każdym razie, gdy do Niego powróciłem, prowadził Urankę na smyczy i wyglądał na zdenerwowanego. Co on tak się o mnie trzęsie?

Za naszą bramą czekała nas inna porcja stresu, czyli mycie wężem ogrodowym z błota zgromadzonego na sierści. Taki zimny prysznic to zupełnie co innego, niż zimny deszcz albo kąpiel w śródpolnym rowie. Uranka szczególnie głośno i energicznie protestowała, piszcząc z wzniesionym w górę pyszczkiem. Chociaż możliwe też, że piszczała do gotującego się w domu gulaszu, którego zapach dochodził przez uchylone drzwi tarasu. Ku jej, i nie da się ukryć, że również mojej radości, z mięsa na gulasz zostały wykrojone dla nas dwie zgrabne szpikowe kostki, które dostaliśmy na czas dosuszania w sieni i uśmierzania poprysznicowego szoku.