Zaniedbanie zaczyna się rankiem: dłużej śpimy. Pomimo, że słonko już dawno wstało i sąsiedzi pracują na swoich grządkach, w naszej sypialni panuje półmrok zaciągniętych zasłon i słychać tylko równomierne oddechy, a czasem głośniejsze westchnięcie albo trzeszczenie łóżka, kiedy któreś z Nich przewraca się na drugi bok. Nie jestem jakimś tam rannym ptaszkiem, ale kiedy mija ósma, wtedy już tylko udaję, że śpię. Oczy mam większość czasu otwarte i czekam na jakiś sygnał, że dla Niego noc się też już skończyła. Dobieram starannie reakcję do jego akcji: jeżeli otworzy oczy i przewróci się na stronę brzegu łóżka, to podchodzę i kładę kufę na materacu. Ura też to próbuje robić, ale ma mniejszą głowę, no i w ogóle jest mniejsza, zatem kończy w drugim szeregu, poza zasięgiem jego dłoni. Jeżeli jednak on usiądzie na łóżku, to zaczynamy z Urą nasz taniec chodzony-ocierany, przy czym Ura dodaje elementy wokalne. Wygląda na to, że wreszcie na dwór. I rzeczywiście - On wstaje, naciąga szlafrok (wiecznie mówi na to porannik - tego słowa nikt tu nie rozumie) i zmierzamy do wyjścia, a piosenka Uranii nieco narasta. Jeszcze wkłada czapkę (do tego porannika), przechodzimy rytuał siad-zostań przed drzwiami, i nareszcie: śmig!
Tylko, że on najwyraźniej dziś myśli, że pójdę sam sikać. Może tak by było, gdybyśmy wyszli o 4.30, kiedy było jeszcze chłodno, ale teraz? Po co mam gdzieś chodzić - futro grube, czarne, lekki też nie jestem, a do tego na ogródek mam pod górkę. Stoję, a potem waruję na tarasie pracując na swoje odciski na łokciach. Swoją drogą, mogliby jakieś deski tu wreszcie ułożyć, ale beton też ujdzie. Wprawdzie pęcherz mam pełny, ale jeszcze trochę da radę się rozciągnąć, a najwyżej potem sobie dłużej postoję pod krzakiem kontemplując zapachy.
Od czasu do czasu rzucam znacząco okiem w kierunku rozchwianego stołu, na którym leży kilka zabawek. Ale On chwilowo ma inne plany, bo maszeruje do sadu, gdzie pod pniem ściętego orzecha założył sobie grządkę. Jest niewiarygodne, ile on tam wkłada troski, a to przecież tylko parę rządków różnego zielska. Coś tam wyrywają, płuczą, pojadają, ale ile On się już nachodził, napielił, nagracował, napodlewał... Teraz też będzie podlewał. A przecież koty podlewają to codziennie bez jego udziału, kopiąc przy tym w grządce urocze dołeczki, a tak rzetelnie, że już pierwszy rządek zielska właściwie nie istnieje. Powinienem napisać kopały, bo przykrył to wreszcie siatką i koty szukają innego miękkiego spłachetka gleby, co w tym "ogrodzie" nie jest łatwe. A mogliby tak jak ja i Urania jeść trawę, która rośnie tuż obok bez żadnego z Jego strony wsparcia.
Wreszcie wrócił na taras, ale jeszcze coś marudzi, bo będzie pompował opryskiwacz. Pach-pach-pach, a potem leci znowu do sadu i coś tam opryskuje, później coś koło domu, i jeszcze coś, aby zakończyć to syczącą dekompresją opryskiwacza i odstawieniem go na miejsce. Teraz przypomni sobie o nas.
W międzyczasie Ura poszła sobie w trawę, kucnęła na krótko, po czym zaczęła wędrować pilnie wywąchując zapachy pozostawione na źdźbłach jeszcze w nocy. Ona jeszcze ma tę dziecięcą motywację, a ja nigdy nie byłem wyrywny. Ten ogród znam od dwóch lat, a żeby poczuć jakiś intensywny i nowy zapach, musiałbym potruchtać przynajmniej na górkę pod płot, gdzie odbywa się nocny tranzyt różnych powsinogów, a do tego pod ogrodzenie podchodzi dziczyzna. W obliczu tych faktów czekam, aż on wreszcie weźmie coś interesującego do ręki.
Bierze frisbee i piłkę. Tak jest od niedawna, od kiedy to Ona wpadła na to, że mając dwa psy należy im rzucać dwa aporty. Przedtem wyglądało to tak, że aport był jeden. Startowaliśmy po niego w zasadzie jednocześnie, tylko, że scenariusz był nieco inny w zależności od tego, kto pierwszy schwycił aport. Jeżeli byłem to ja, to wracałem z nim z Uranią przyczepioną do aportu lub do własnego boku, a zależało to tylko od tego, czy sam aport był na tyle duży, aby go uchwycić. Kiedy natomiast Ura była pierwsza, wykonywała z nim serią półobrotów w miarę, jak próbowałem jej go odebrać. Dopiero po jakimś czasie i jego wysiłku, Mała wreszcie podbiegała do Niego i rzucała aport.
Dziś jest inaczej: ja galopuję i chwytam frisbee, a Urka piłeczkę. Nauczyła się zresztą już ją łapać niezgorzej w powietrzu, więc może będzie z niej namiętna amatorka dysku w przyszłości. Potem wracamy, każde według swojego rozkładu, bez szarpania czy ociągania. To było takie proste! Ale dzisiaj jest też inaczej z innego powodu, to znaczy zabawa trwała jeszcze krótko, a już kończymy i idziemy na obchód, a potem do domu. Wyraźnie coś Mu jeszcze dolega. Chyba ma wyrzuty sumienia, bo nas dokładnie wyciera - zawsze jestem pod brodą cały mokry po aportowaniu - a na dodatek funduje małe czesanko. Dobre i to, a może w domu coś ciekawego znajdzie się na podłodze do poszarpania? Poza tym będzie śniadanie.
Tak właśnie wygląda poranek psa zaniedbanego!