W tych dniach nasze spacery upływają też pod znakiem wypełnionych wodą kolein na drodze i łanów przerośniętej mokrej trawy. Te ostatnie albo rozcinamy z szumem wartkim kłusem, albo, kiedy daje się wyczuć jakiś trop, wyskakujemy ponad, próbując coś wypatrzeć. Uranka, która po ostatniej cieczce długo pozostawała w melancholijnym nastroju, przyszła już do siebie, bo wyrywa do przodu lekko zarzucając przy tym pupą. Na końcu takiego sprintu przystaje, spogląda na Niego, jakby pytając niemo o przyzwolenie, po czym z impetem przewraca się na grzbiet i zaczyna czochranie o wilgotną murawę, wywijając giczałami. Stan prawdziwie ekstatyczny. Trawę przyjmujemy też wewnętrznie, kiedy trzeba się pozbyć nadmiaru czegoś z żołądka, co miewa czasem zgoła nie oczekiwane reperkusje...
Dziś tropienie nie poszło całkiem na marne. Znaleźliśmy w trawie pozostawionego tam pasiastego stworka z wielkimi oczyma, który piszczał wniebogłosy kiedy pochylaliśmy się nad nim, chwytając go za kark. To piszczenie niemal natychmiast sprowadziło Jego - wydał z siebie gromki okrzyk, więc trzeba było odstąpić od zabawki. Zawróciliśmy do samochodu, ale po chwili nawet On się zorientował, że brakuje Uranii. Z tyłu usłyszeliśmy po chwili ten sam znajomy pisk, ale On nie miał zamiaru pozwolić Uranii adoptować malucha, bo ją po raz wtóry odwołał. Posłuszeństwo wzięło górę i po chwili znów biegła razem z nami.

Majowy pasikonik