Po przyjeździe hotelowy pokój w Salzburgu okazał się całkiem miły, chociaż prowadził do niego wąski korytarz z mnóstwem podejrzanych drzwi, zza których dochodziły obce dźwięki i zapachy. Z niezmiennym entuzjazmem zjedliśmy kolację z puszki, a oni popili hotelowe kanapki herbatą, a potem poszliśmy spać.
W sobotę rano po śniadaniu dzień zapowiadał się bardzo ciepły i pogodny, więc Oni wzięli każde z nas na smycz i podążyliśmy „do miasta”. Miasto oznacza dla mnie mnóstwo nowych woni i konieczność zbadania każdego załomu muru, a wkrótce okazało się, że tutaj także spotkania wielu nieznajomych psów. Ostatnio chodzę w szelkach i wolno mi prawie do każdego takiego psa podejść na luźnej smyczy i spróbować powitania. Oczywiście właściciele, a co za tym idzie ich psy, reagują rozmaicie. Niektórzy nieśmiało się uśmiechają i pozwalają swojemu zwierzakowi chwilę ze mną postać. Potem On mówi „dosyć, idziemy” i najczęściej ruszam dalej. Za to ludzie spacerujący z małymi psami najczęściej wieszają tych nieszczęśników na smyczy i w panice wlepiają się w mur najbliższego budynku. Spotkałem też jednego psa, do którego nawet nie skręciłem, a i bez tego byłem pewien, że na pewno nie zechce ze mną zawierać przyjaznej znajomości. Przez cały czas i pomimo wielu spotkanych psów nie mieliśmy jednak ani jednego zajścia, które by Go zaniepokoiło.
Oni w tym czasie zdawali się być zadowoleni z tego, że mogą chodzić po zatłoczonej ulicy między jakimiś wiekowymi budynkami, albo promenować nad rzeką, gdzie mijający nas ludzie często uśmiechali się do mnie i Uranii, a nawet zagadywali Ich o nas. Co jakiś czas robiliśmy sobie przerwy, siadali gdzieś przy stoliku, a po chwili nasi Ludzie coś tam sobie popijali i pojadali, co wydawało się im również poprawiać nastrój. W jednym z takich miejsc miał miejsce nieprzyjemny incydent z Uranią.
Siedzieliśmy sobie w ogródku, a ponieważ było jeszcze wcześnie i niewielu klientów, a miejsce położone na uboczu, Urania chodziła sobie wolno między stolikami badając otoczenie. Jednak w pewnym momencie Ona gdzieś poszła. To po jakimś czasie wzbudziło niepokój Uranii, która oddaliła się w kierunku jakichś drzwi, nie reagując na przywoływanie. On, chyba trochę zaniepokojony, wziął moją smycz i poszliśmy szukać małej fujary. Zanim jednak doszliśmy do tamtych drzwi, wybiegła z nich spłoszona Uranka z uszami położonymi po sobie, a za nią pewien zagniewany Pan pouczający Go, jak się zdaje, że to bardzo niebezpieczne, aby pies biegał luzem po kuchni. Akurat wtedy Ona nadeszła z innego kierunku i zaczęły się rozważania, czy Ura szukała swojej Pani, czy zwabiły ją smakowite kuchenne zapachy.
Później chodziliśmy jeszcze długo po starym mieście, spotkaliśmy wielu sympatycznych nieznajomych – psy i ludzi, przysiedliśmy jeszcze nieraz na małe co nieco, ale upał nieuchronnie wzmagał się coraz bardziej. Ja i Urania jesteśmy typowymi wiejskimi psami, więc kiedy jest gorąco i nie ma nic do roboty, to po prostu drzemiemy w cieniu. A do tego dzisiejsze tyle godzin chodzenia na smyczy to dla nas rzecz zupełnie wyjątkowa i chociaż ja ciągle czułem się świetnie i rześko, pobudzony rozmaitymi nowymi odkryciami zapachowymi i całym tym miastem do obsikania, to Urka już zaczynała mieć dosyć nowych miejsc i dochodzącego zewsząd zgiełku.
Wtedy właśnie dotarliśmy do jakiegoś parku, a kiedy tylko weszliśmy w cień i na trawę, ja od razu spojrzałem na Niego, aby zobaczyć gdzie ukrywa frisbee. Jednak tymczasem stanęliśmy przed jakąś tablicą z kilkoma rysunkami psów: na smyczy, w kagańcu, i z szufelką zbierającą coś spod psa. Był jeszcze rysunek dziecka i psa obok przekreślony na krzyż. Dokładnie nie wiem, co z tego wynikało, ale zostaliśmy na smyczach, a on nie wyjął frisbee. Zamiast tego siedliśmy pod drzewem nad jakimś małym stawkiem, przy czym nas przywiązali do metalowego słupka z kubłem na śmieci – Oni widocznie tak najlepiej wypoczywają.
Po drugiej stronie stawku jakaś dziewczynka weszła do wody i brodziła w niej z małym beagle. Oni patrzyli na to przez chwilę, po czym chyba jednak podjęli jakąś decyzję: zdjęli buty, podwinęli spodnie i z nami ciągle na smyczach z wielką ostrożnością zeszli do stawku. Nigdy jeszcze nie pływaliśmy po aport na smyczy, więc zaplątaliśmy się z Uranią bardzo szybko. Wobec tego Oni wprawdzie puścili smycze, ale i tak połów aportu był bardzo utrudniony. Po dziesięciu minutach tej miejskiej zabawy wyszliśmy na brzeg wszyscy czworo dość dokładnie zmoczeni, ale ja i Urania przynajmniej niezmiernie zadowoleni i wreszcie trochę ochłodzeni, co jak zwykle objawiło się radosnymi bieganiem w kółko i tarzaniem się w poszyciu. Miejskie psy i ich ludzie muszą się sporo napracować, aby wreszcie odpocząć na zakończenie dnia.