Od jakiegoś tygodnia tyjemy. Nie wiem, czy to wynik jakichś Ich przemyśleń i planów, czy też niezaplanowane działanie. Dostajemy porcje jedzenia na granicy strawności. Kiedy kończy się ryż i mięso, w ruch idzie puszka albo torba z gotową karmą. Jeżeli do tego dojdzie jeszcze zostawianie nas od czasu do czasu na cały dzień w domu samych, to nie będę w stanie zagwarantować, że któreś nas sobie nie ulży na podłogę z tego obżarstwa. Tym bardziej, że przed wyjściem dostajemy nadziane chrupkami zabawki. Chcę być dobrze zrozumiany: W żadnym wypadku nam to nie przeszkadza i Uranka i ja w mgnieniu oka pożeramy wszystko, co dostajemy. Tak się składa, że z obfitością pokarmu zbiegło się zmniejszenie ilości zażywanego przez nas ruchu. On poświęca nam tylko trochę czasu rano i równie niewiele wieczorem, podczas jednego lub dwu wyjść do ogrodu. Jakby tego było nie dość, te wyjścia najczęściej sprowadzają się do pospacerowania z nami między coraz bardziej bezlistnymi krzewami. Kiedy oczekiwanie na Jego uczestnictwo w zabawie okazuje się bezskuteczne, któreś z nas zaczyna wreszcie jak oszalałe biegać w kółko po trawie, prowokując drugie do pogoni albo starcia pierś w pierś, aż dudnią nam żebra. Nieporównanie częściej zajmuje się nami Ona, nigdy nie żałując nam zabawek i czasu spędzonego na górce z frisbee. A wczoraj, korzystając ze słonecznej pogody, sprzątała ogród ze zwiędłych roślin i pustych już doniczek, więc truchtaliśmy za nią krok w krok wtykając nosy w kępy trawy i opadłe liście. Mamy za to więcej miejsca w domu, bo nagle Oni, a za nimi my i koty, zaczęliśmy wchodzić do dwóch nieużywanych dotąd pomieszczeń. Cały czas pachnie w nich jeszcze nienaturalnie i nieprzyjemnie, a w środku znajduje się niewiele sprzętów, ale wchodzimy tam i badamy przestrzeń. Przedtem w obu tych izbach były składziki różnych materiałów i rzadko używanych rzeczy, a podłogi zaścielał karton. Teraz wyraźnie ich przeznaczenia ma się zmienić, więc warto się zawczasu przyjrzeć, gdzie będzie najwygodniejsze miejsce do leżenia. Ciekawe, czy wstawią do któregoś nowe łóżka dla siebie i dla nas? Ruch to nasz żywioł – dopiero, gdy się poruszamy, ukazujemy swoje piękno w nowym, poprzednio nieznanym aspekcie. Niekiedy zresztą taka perspektywa ujawnia nasze, inaczej niewidoczne, mniejsze bądź większe wady. Często pozujemy do zdjęć ze słodkim wyrazem pyszczka, albo upozowane wystawowo, albo pod nogami swojego przewodnika. Takie zdjęcia zwykle bardzo Ich cieszą, ale dopiero, kiedy ktoś uchwyci ruch, okazuje się, jak skomplikowane czynności wykonuje nasze ciało. Wychodzi na jaw, jak często pracuje ono na granicy swoich fizycznych możliwości, mimo, że chodzi na przykład tylko o zabawę. Link do strony książki Dogs in Motion
Kontynuujemy wizyty na torze przeszkód. Ostatnio byliśmy tam we dwójkę, z Uranką, a zresztą Oni też byli oboje razem z nami. Właściwie, kiedy On nas przyprowadził, Ona już tam czekała – spowodowało to oczywiście powitalne zamieszanie na samym początku, bo my za nic w świecie nie rezygnujemy z prób okazania przynajmniej małej porcji serdeczności. Potem trzeba było mnie i Urankę rozdzielić, ponieważ On nie zamierzał podejmować prób ćwiczenia z obojgiem naraz. Kiedy tylko oderwaliśmy się od Ury, która natychmiast zaczęła intensywnie wyrywać się za nami na smyczy, w obroty wzięła nas energiczna pani w czerwonym dresie. Szybko poustawiała kilka stacjonatek i tunel, po czym pokazała, w jakim kierunku i kolejności mają być pokonane. Zainteresowałem się tym objaśnianiem umiarkowanie i bardziej z uprzejmości, bo wokół kręciło się znowu pełno suk, niektóre przykucające tu i tam, co pobudzało moje fafle do intensywnego falowania. Przeszkoda nisko, ale ten styl... Czerwony Dres zmieniała nam co chwila układy przeszkód, ale reszta pozostawała bez zmian: siad, bieg, skok, szpurt przez tunel, skok, nawrót, skok… gumowa gruszka. Jemu chyba już kręciło się w głowie od tego manewrowania, bo za którymś razem gruszka przeleciała bardzo blisko Czerwonego Dresu. Wtedy ona zdecydowała, że przechodzimy do innej zabawy: Podeszliśmy do pochyłej kładki, na którą miałem wskoczyć, skierować się w dół i zatrzymać na jej końcu. Już poprzednio ćwiczyliśmy coś podobnego, ale wtedy zupełnie nie było dla mnie jasne, czego On ode mnie oczekuje. Teraz Czerwony Dres położyła przed zejściem z kładki miskę do góry dnem, a na niej kawałek pachnącej kiełbasy, więc nie sposób się było przed tym nie zatrzymać. Ku Jego widocznemu wielkiemu zadowoleniu wykonałem wiele identycznych powtórzeń tego manewru – za każdym razem po udanej próbie biegał koło mnie strasznie się ekscytując. Mój znikający w tunelu zadek Potem wróciliśmy do dziewczyn, gdzie okazało się, że tuż obok ustawione są dwie inne przeszkody, których jeszcze nie pokonywałem: tunel zakończony miękkim rękawem swobodnie spływającym na ziemię i opona zawieszona w powietrzu. One też mi się podobały i nie trzeba mnie było długo przekonywać do ich przejścia. Tylko gumowa gruszka trochę straciła na atrakcyjności, gdyż na trawie u wylotu rękawa było świeże znaczenie którejś z suczek. Ponieważ Urania dotąd właściwie nie ćwiczyła, spuszczono i ją ze smyczy i pokazano napowietrzne kółko. Hop! Mała przefrunęła parę razy przez nie, a parę – trzeba przyznać – obok, kiedy z samochodu zaparkowanego niedaleko zaczęto wyładowywać kilka innych psiaków, w tym młodą suczkę – niemal szczeniaczka, ale jednak już dwa razy większą od Uranki. Suczka była trochę podobna do nas, ale potężniejsza i znacznie bardziej kudłata. Psie dziecko wybiegło na trawkę i przebiegło obok nas akurat w momencie pokonywania wiszącego kółka przez naszą zołzusię. Urania spostrzegłszy obcą sukę natychmiast do niej skoczyła i ze szczekiem pogoniła z powrotem aż do samochodu i opiekunów, skąd dopiero zawróciła do nas. Na szczęście nikt nie robił wielkiego problemu wokół jej zachowania, chociaż może się jej należało. Najczęściej jeżdzimy na tor oddzielnie i kiedy my pilnie ćwiczymy... Bardzo nam się podoba to miejsce na psie harce, a Im chyba też, bo zostaliśmy tam jeszcze trochę, najpierw biegając przy nodze, a później bawiąc się w łapanie toczących się kółek. Oczywiście i tu Mała od czasu do czasu wyrywała mi moje, chociaż miała swoje właściwie identyczne. Bawiliśmy się tak prawie do upadłego, więc po powrocie do domku tego wieczora wypiliśmy mnóstwo wody. A w nozdrzach pozostały nam jeszcze jakiś czas wspomnienia rozmaitych woni z toru. ...Uranka nie ćwiczy W zeszłym tygodniu pojechaliśmy do miasta – tylko On i ja. Po wyjściu z samochodu weszliśmy na teren z dużą ilością trawy i drzew, z tylko tu i ówdzie kręcącymi się ludźmi. Wszędzie jednak było pełno zapachów zwierząt. On trochę kręcił się niezdecydowanie, jakby nie był pewien, dokąd ma zmierzać, ale nareszcie coś zobaczył i ruszyliśmy w tamtym kierunku. Okazało się, że na wydzielonym placyku są tam dwie panie z psami, rozstawiające różne przedmioty na trawie. Ludzie zamienili kilka słów, po czym On przywiązał mnie do metalowej barierki, a sam dołączył pomagać przy rozstawianiu tych klunkrów: były tam rury pozaginane w różnych kierunkach, przeszkody do przeskakiwania, a także kładka umieszczona na sporej nawet jak na mnie wysokości, i jeszcze kilka innych. Kiedy już uporali się z większością, pani, która widocznie tu była najważniejsza, zaczęła Mu pokazywać, co mamy robić. Większość rzeczy szybko sobie przypomniałem, bo skoki przez przeszkody i szpurty przez tunel należą do moich ulubionych rozrywek. Kiedyś mieliśmy taki mały tunelik u siebie na podwórzu, ale często wpadaliśmy do niego równolegle z Uranką, klinując się i nadwyrężając go stopniowo, aż do dokumentnego podarcia. Tutejsze były jednak szersze i solidniejsze, a przelecenie przez nie odbywało się bez najmniejszego problemu. Ku większej jeszcze mojej uciesze, On po każdym zabawowym cyklu siłował się z mną przez parę chwil liną przyniesioną z domu. Potem jednak pani przyszła znowu i zaczęliśmy coś zupełnie innego, co wyraźnie jej sprawiało przyjemność, bo demonstrowała przy tym niezłomny upór. Chodził o to, abym stawał na pochyło o ziemię opartej kładce tylko tylnymi łapami, przednie mając przy tym już na trawie, a do tego wytrzymywał w tej pozycji parę chwil, aż do Jego komendy Już. Z tym szło nam znacznie gorzej, chociaż ta pani bardzo się starała być miła – kucała koło mnie bokiem, nie spoglądała mi w oczy, klepała mnie po boczku i nad wyraz słodko do mnie szczebiotała. W końcu z Jego pomocą, z zagrodzoną z drugiej strony jakąś barierką drogą ucieczki, nęcony smakołykami, zrobiłem dla nich to, czego ode mnie oczekiwali. W międzyczasie naschodziło się więcej osób z psami, jak mi się wydaje samymi suczkami, co bardzo mi towarzysko odpowiadało. Część ćwiczyła zapamiętale, a reszta tylko się przyglądała. Wreszcie na front wystąpiła inna pani, której towarzyszyły dwie potargane biało-czarne suki, bardzo zwinnie się poruszające. Jedna z tych suk wszystkich zaczepiała i musiała sprawdzić, co mnie był ona rękę, bo też ją obwąchałem i trochę jej poimponowałem, zanim zareagowałem na Jego odwołanie. Widać było, że to one są prawdziwymi szefowym tego miejsca. Ludzie z psami otoczyli ludzką szefową, a ona coś z namaszczeniem pokazywała i objaśniała przy kładce. Widać było, że niektóre psy mają problem ze skupieniem się na wykładzie. Mnie najbardziej rozpraszała stojąca blisko jasna krasnalka, poruszająca się jakby składała się z samych sprężyn - cały czas wierciła się i skomlała, co spotykało się z nieskutecznymi uspokajającymi wysiłkami podejmowanymi przez jej panią. Po wykładzie już dużo nie ćwiczyliśmy, a ja wykorzystałem okazję do zapoznania się z inną suczką, dużą i zrobioną na afro. Widać było, że zdałem jej się zdecydowanie męski. Ten dzień mogę zaliczyć do udanych… Kiedy już ruszyliśmy ścieżką z powrotem do naszego samochodu, na placyku wszczął się mały rwetes – to mała suczka sprężynka zobaczyła coś interesującego na horyzoncie, a ponieważ nie była na smyczy, sama była już po chwili tylko niewielkim jasnym, ale bardzo ruchliwym punktem w oddali. A w domu Uranka była dla mnie milsza niż zwykle i nie zrzucała z siebie zbyt zaciekle, kiedy wspierałem się o nią łapami, albo pozwalała delikatnie sobie iskać zębami białą sierść na piersi. Potem biegała do legowiska w sypialni na przemian z chodnikiem w gabinecie i w każdym z tych miejsc chwilę zaciekle kopała, jakby chciała tam zbudować sobie gniazdko. Ot, moja suczka. Niestety, do odtworzenia materiału w całości konieczna jest niniejsza instrukcja :) Najpierw kliknąć na play (znaczek >) koło ikony głośnika na górze, a następnie na podobny znaczek na filmie - na słowie "Aquapark".
Ruja Uranii się skończyła. Tego dnia wcześnie rano On pojechał gdzieś z Uranką i wrócili późnym popołudniem. Na wszelki wypadek wypatrywałem ich przez drzwi tarasowe już godzinę wcześniej. Kiedy wybiegłem z domu i potem na dół, aby spotkać Go na powitanie, okazało się, że Urania też biega wolno po podwórku, co ostatnio nie zdarzało się w mojej obecności. W tej sytuacji wyhamowawszy na betonie serdecznie go poobskakiwałem, kiedy jeszcze stał przy samochodzie, po czym zawróciłem do Małej.
Strasznie się za nią stęskniłem, więc dla szybkiego odnowienia relacji przerolowałem ją parokrotnie po ziemi. Akurat obok podjazdu był jej świeżo splantowany spłachetek. Czarny, miękki i jeszcze wilgotny po ostatnich ulewach, więc kiedy Urania się wreszcie podniosła, była dość dokładnie opanierowana, co w ogóle nie zabiło w niej entuzjazmu wynikłego z powrotu do domu i spotkania ze mną. W tej sytuacji On pozostawił samochód i poszedł na górę, gdzie chwycił naszą linę do przeciągania – to taki pochłaniacz psiej energii. Zanim jednak nią się zainteresowałem, postemplowałem Mu jeszcze spodnie i kurtkę lepką czarną mazią – niech wie, że Jego też wciąż kocham, a w chwilach ekscytacji moje uczucie bywa zaborcze i trochę wymyka się spod kontroli. Po przeciąganiu liny odbyło się jeszcze rzucanie nam kija do wspólnego przynoszenia z wzajemnym na siebie powarkiwaniem, zakończone naszym ulubionym piciem wody prosto z kranu. Jeszcze dla porządku poszczypałem Urankę w kark, ale raczej bardziej interesowała mnie cały czas zabawa, a jeżeli już Urka, to tylko jako partnerka do poszarpania czegoś, albo przepychania się na boki czy torsy. Chyba do zimy mamy spokój z rujką. Jest taka zabawa, która nazywa się "kropelki". Nie wiem, jak inne psy, ale ja i parę znajomych entlebucherów ją uwielbiamy. Akcesoria do zabawy są bardzo proste: przynajmniej jeden entlebucher i jeden naturalny zbiornik wodny. Do tego na przykład człowiek jako generator "kropelek" - rozbryzgów wody, które staramy się złapać, jak zresztą wszystkie inne przelatujące przedmioty i istoty. PS.Dopóki pogoda definitywnie się nie załamie, grozi nam jeszcze dużo wpisów związanych z wodą. W drodze powrotnej z Salzburga zatrzymaliśmy się na odpoczynek i nocleg w Niemczech, we Frankonii koło Hof. Nareszcie Uranka i ja, a także pewnie Oni, mogliśmy odsapnąć od miasta. Dla nas najważniejsze było to, że wreszcie spuścili nas ze smyczy i mogliśmy się wyszaleć. Zrobiliśmy sobie parę zdjęć, więc tym razem zamiast pisać, zamieszczam tylko mały fotoreportaż z tego dnia. Poranek przed hotelikiem Gadają, jak to kobiety... Wreszcie swobodna zabawa: na ziemi... ...w wodzie... ...i w powietrzu. Życie psa nie jest łatwe. Powiedzmy, że mój opiekun zaniemógł i spędza większość dnia w łóżku z książką lub komputerem. Wtedy czuję się prawdziwie zaniedbany.
Zaniedbanie zaczyna się rankiem: dłużej śpimy. Pomimo, że słonko już dawno wstało i sąsiedzi pracują na swoich grządkach, w naszej sypialni panuje półmrok zaciągniętych zasłon i słychać tylko równomierne oddechy, a czasem głośniejsze westchnięcie albo trzeszczenie łóżka, kiedy któreś z Nich przewraca się na drugi bok. Nie jestem jakimś tam rannym ptaszkiem, ale kiedy mija ósma, wtedy już tylko udaję, że śpię. Oczy mam większość czasu otwarte i czekam na jakiś sygnał, że dla Niego noc się też już skończyła. Dobieram starannie reakcję do jego akcji: jeżeli otworzy oczy i przewróci się na stronę brzegu łóżka, to podchodzę i kładę kufę na materacu. Ura też to próbuje robić, ale ma mniejszą głowę, no i w ogóle jest mniejsza, zatem kończy w drugim szeregu, poza zasięgiem jego dłoni. Jeżeli jednak on usiądzie na łóżku, to zaczynamy z Urą nasz taniec chodzony-ocierany, przy czym Ura dodaje elementy wokalne. Wygląda na to, że wreszcie na dwór. I rzeczywiście - On wstaje, naciąga szlafrok (wiecznie mówi na to porannik - tego słowa nikt tu nie rozumie) i zmierzamy do wyjścia, a piosenka Uranii nieco narasta. Jeszcze wkłada czapkę (do tego porannika), przechodzimy rytuał siad-zostań przed drzwiami, i nareszcie: śmig! Tylko, że on najwyraźniej dziś myśli, że pójdę sam sikać. Może tak by było, gdybyśmy wyszli o 4.30, kiedy było jeszcze chłodno, ale teraz? Po co mam gdzieś chodzić - futro grube, czarne, lekki też nie jestem, a do tego na ogródek mam pod górkę. Stoję, a potem waruję na tarasie pracując na swoje odciski na łokciach. Swoją drogą, mogliby jakieś deski tu wreszcie ułożyć, ale beton też ujdzie. Wprawdzie pęcherz mam pełny, ale jeszcze trochę da radę się rozciągnąć, a najwyżej potem sobie dłużej postoję pod krzakiem kontemplując zapachy. Od czasu do czasu rzucam znacząco okiem w kierunku rozchwianego stołu, na którym leży kilka zabawek. Ale On chwilowo ma inne plany, bo maszeruje do sadu, gdzie pod pniem ściętego orzecha założył sobie grządkę. Jest niewiarygodne, ile on tam wkłada troski, a to przecież tylko parę rządków różnego zielska. Coś tam wyrywają, płuczą, pojadają, ale ile On się już nachodził, napielił, nagracował, napodlewał... Teraz też będzie podlewał. A przecież koty podlewają to codziennie bez jego udziału, kopiąc przy tym w grządce urocze dołeczki, a tak rzetelnie, że już pierwszy rządek zielska właściwie nie istnieje. Powinienem napisać kopały, bo przykrył to wreszcie siatką i koty szukają innego miękkiego spłachetka gleby, co w tym "ogrodzie" nie jest łatwe. A mogliby tak jak ja i Urania jeść trawę, która rośnie tuż obok bez żadnego z Jego strony wsparcia. Wreszcie wrócił na taras, ale jeszcze coś marudzi, bo będzie pompował opryskiwacz. Pach-pach-pach, a potem leci znowu do sadu i coś tam opryskuje, później coś koło domu, i jeszcze coś, aby zakończyć to syczącą dekompresją opryskiwacza i odstawieniem go na miejsce. Teraz przypomni sobie o nas. W międzyczasie Ura poszła sobie w trawę, kucnęła na krótko, po czym zaczęła wędrować pilnie wywąchując zapachy pozostawione na źdźbłach jeszcze w nocy. Ona jeszcze ma tę dziecięcą motywację, a ja nigdy nie byłem wyrywny. Ten ogród znam od dwóch lat, a żeby poczuć jakiś intensywny i nowy zapach, musiałbym potruchtać przynajmniej na górkę pod płot, gdzie odbywa się nocny tranzyt różnych powsinogów, a do tego pod ogrodzenie podchodzi dziczyzna. W obliczu tych faktów czekam, aż on wreszcie weźmie coś interesującego do ręki. Bierze frisbee i piłkę. Tak jest od niedawna, od kiedy to Ona wpadła na to, że mając dwa psy należy im rzucać dwa aporty. Przedtem wyglądało to tak, że aport był jeden. Startowaliśmy po niego w zasadzie jednocześnie, tylko, że scenariusz był nieco inny w zależności od tego, kto pierwszy schwycił aport. Jeżeli byłem to ja, to wracałem z nim z Uranią przyczepioną do aportu lub do własnego boku, a zależało to tylko od tego, czy sam aport był na tyle duży, aby go uchwycić. Kiedy natomiast Ura była pierwsza, wykonywała z nim serią półobrotów w miarę, jak próbowałem jej go odebrać. Dopiero po jakimś czasie i jego wysiłku, Mała wreszcie podbiegała do Niego i rzucała aport. Dziś jest inaczej: ja galopuję i chwytam frisbee, a Urka piłeczkę. Nauczyła się zresztą już ją łapać niezgorzej w powietrzu, więc może będzie z niej namiętna amatorka dysku w przyszłości. Potem wracamy, każde według swojego rozkładu, bez szarpania czy ociągania. To było takie proste! Ale dzisiaj jest też inaczej z innego powodu, to znaczy zabawa trwała jeszcze krótko, a już kończymy i idziemy na obchód, a potem do domu. Wyraźnie coś Mu jeszcze dolega. Chyba ma wyrzuty sumienia, bo nas dokładnie wyciera - zawsze jestem pod brodą cały mokry po aportowaniu - a na dodatek funduje małe czesanko. Dobre i to, a może w domu coś ciekawego znajdzie się na podłodze do poszarpania? Poza tym będzie śniadanie. Tak właśnie wygląda poranek psa zaniedbanego! |
Quercus Niger
Hodowla psów rasowych entlebucher Miot A | Litter A | Wurf A Miot B | Litter B | Wurf B Miot R | Litter R | Wurf R
|